Milwaukee Bucks – mistrzowie bez gwiazdki
Za nami długie, zlewające się w jedno półtora roku koszykówki, zaskakująco ciekawe Playoffy, świetne Finały z kilkoma ikonicznymi zagraniami i puchar dla Milwaukee Bucks. Za nami także parada świętującego pierwsze od 50 lat mistrzostwo NBA w Milwaukee, Wisconsin. W międzyczasie miasto to zdobywało mistrzostwo tylko dwukrotnie – hokeiści z Milwaukee Admirals w 1976 i 2004 byli najlepszym zespołem w NHL. W stanie Wisconsin więcej sportowych uniesień, niż ta spora przybudówka Chicago, jakim jest Milwaukee, ma wysunięte o 200 kilometrów na północ malutkie Green Bay z ich footbolową ekipą Green Bay Packers. Milwaukee ma mniej więcej tyle ludności, co Poznań. W skali USA to jest trochę nic. Green Bay nie jest ludniejsze niż Koszalin. Ten wysunięty na północ ośrodek Stanów Zjednoczonych to naprawdę jest prowincja.
Ale świętować potrafią.
„Yo, PJ needs a minute”
DOGS!
To naprawdę dobre dla ogólnej narracji towarzyszącej NBA, że Puchar Larry’ego O’Briena trafił właśnie w takie miejsce, po kilku latach dominacji zespołu z bogatej, trendy Doliny Krzemowej, mistrzostwie wielkiego rynku spod szyldu Los Angeles Lakers, czy nawet mimo wszystko dużego rynku, jakim jest Toronto. Nie odbierając wspomnianym ekipom absolutnie nic – ich mistrzostwa były również bardzo wartościowe. To dla Milwaukee smakuje jednak wyjątkowo ze względu na to, jak trudno zbudować w NBA coś dużego na takim rynku. Według rankingu Forbesa, Milwaukee Bucks to dopiero 20. zespół NBA pod względem wartości rynkowej. To jest na północy Stanów, jest tam zimno. Nie jest to centrum życia kulturalnego, czy rozrywkowego. Nie jest to w sumie jakiekolwiek centrum.
Ostatnim zespołem z porównywalnym backgroundem, który osiągnął wiele w NBA, byli Cleveland Cavaliers. Tam przynajmniej nie jest zimno. No i różnica jest taka, że trafił im się ten pierwszy pick draftu akurat wtedy, kiedy do wybrania był LeBron James. Wiadomo, potem go stracili, ale fakt, że wrócił, jest bezpośrednio powiązany z faktem, że już tam wcześniej grał. Bucks swój zespół mistrzowski budowali przez 8 lat wokół chuderlawego gościa zza oceanu, wybranego z 14. pickiem. Giannis na wejściu był jednym z tych gości, o których mówi się, że są „dwa lata od bycia kimś tam”. W przeciwieństwie od większości takich gości, on stał się… Nawet nie „kimś tam”. Stał się „Kimś”.
No ale ten cały trud klubu z Milwaukee, kilka lat orki, rozwoju, eksperymentów, oraz przede wszystkim rozczarowań, miał swój kulminacyjny punkt właśnie teraz. W tym drugim sezonie pandemicznym, rozgrywkach po wyjściu z Bańki w Orlando, która z perspektywy czasu jawi się jako jakaś krypta ze świata Fallout. Punkt kulminacyjny przyszedł w momencie, w którym po bardzo wyczerpującej Bańce w Orlando, przyszedł bardzo szybko kolejny, bardzo wyczerpujący sezon z absurdalnie ściśniętym terminarzem, masą kontuzji i ogólnym zmęczeniem materiału. Sezon, w którego Playoffach oglądaliśmy najmniej All-Starów od kilkunastu lat, w którym praktycznie żaden zespół nie mógł o sobie powiedzieć, że w kluczowych momentach był w pełni dysponowany.
Te szalone warunki aż się proszą, żeby przy tytule Milwaukee Bucks postawić tę niesławną 'gwiazdkę’. Nie byliby to wtedy:
Milwaukee Bucks, mistrzowie NBA 2020/21
Tylko:
Milwaukee Bucks, mistrzowie NBA 2020/21*
*A co miałoby się kryć pod tą gwiazdką? Wyskoczyć chciałoby kilka rzeczy. Że grali z Heat w absolutnym fizycznym dołku. Że grali z Nets, którzy mieli być największym rywalem, a których liderzy grali na zmianę, bo nie mogli wspólnie dojść do zdrowia. Że nawet nie trafili na Sixers. Że w Finale nie czekali na nich Lakers, czy Clippers, których nadgryzły urazy. To jest narracja, której trochę się spodziewałem po tym sezonie. Że z tymi rozgrywkami, parafrazując klasyka, „było wszystko coś nie tak”. Więc 'siła rażenia’ tego mistrzostwa mogła nie być tak duża. Tak jak to miało miejsce z tytułem Toronto Raptors, którzy w Finale grali z Warriors, ale nie tymi w szczycie formy, tylko walczącymi z urazami. O tym, że Toronto zdobyło swój pierwszy koszykarski tytuł zapomniano bardzo szybko. To duży rynek pod względem finansowym, ale to jednak Kanada, daleka północ. No i Kawhi Leonard od razu odszedł. Z Bucks będzie chyba trochę inaczej.
Narracja jest kompletnie odwrotna – amerykańskie media są praktycznie zgodne w swoim przekazie: Mistrzostwo Bucks jest 'for real’! Nie ma przy nim żadnego asteriska! (vide – gwiazdki) A przecież tyle zespołów z czołówki Power Rankingów napotkało na kłopoty, które pośrednio związane były z przyśpieszonym terminarzem. Warunki były równe dla wszystkich, chociaż mniej równe dla tych, którzy dochodzili do dalszych rund w zeszłym sezonie. Niemniej! Milwaukee Bucks byli najlepszą ekipą sezonu 2020/21. To nie był żaden czarny koń.
Nie mam tutaj żadnej wyraźnej puenty. Chciałem po prostu zawtórować tym wszystkim amerykańskim felietonistom w spostrzeżeniu, że to w sumie dość zaskakujące zamknięcie rozgrywek. Sezon tak dziwny, tak wyjątkowy, tak naszpikowany kontuzjami, koniec końców wyłonił mistrza, którym okazał się najlepszy zespół w sezonie. Z całym szacunkiem dla świetnie zorganizowanych Jazz – wasz ograniczony star power to nie jest coś, co sprawdza się w koszykówce playoffowej. Z całym szacunkiem i jeszcze garstką dla Suns – wasi młodzi gracze mają jeszcze parę lat, a wasi starzy gracze mieli już swoje parę lat.
Liczę na jakąś dyskusję pod tym tekstem.