Los Angeles Lakers od Finału do Finału – dekada wielkiej posuchy

Los Angeles Lakers od Finału do Finału – dekada wielkiej posuchy

W 2010 roku po zaciętych finałowych bojach przeciwko Boston Celtics, Los Angeles Lakers świętowali 16. w historii organizacji Mistrzostwo NBA – ostatnie jak do tej pory. Dokładnie dekadę temu klub z Los Angeles po raz ostatni gościł w Finałach NBA – po tym sukcesie nastały trudne dla Jeziorowców czasy. Możliwe, że ostatnie 10 lat było najgorszym okresem w historii jednego z największych i najpopularniejszych klubów sportowych świata. Dziś można chyba powiedzieć, że ten etap Lakers mają już za sobą; można oddzielić go grubą kreską i rozpocząć nowy rozdział. Na ten jeden moment spójrzmy jeszcze jednak w przeszłość, skoro nadarza się taka okazja.

Niespełnione marzenia o three-peacie

Do sezonu 2010/11 Lakers po raz kolejny przystępowali w roli obrońcy tytułu mistrzowskiego. Ich skład względem mistrzowskiej kampanii pozostał praktycznie niezmienny, jeśli mówimy o zawodnikach z pierwszego szeregu. Fisher, Bryant, Metta World Peace, Gasol, Bynum i wchodzący zazwyczaj z ławki Lamar Odom. Trochę zmienił się jednak ligowy krajobraz wokół. LeBron przeszedł do Heat, tworząc z Wadem i Boshem spektakularne Big-Three, Bulls pozyskali z Jazz Carlosa Boozera, wchodząc na wyższy poziom wraz z grą młodego Derricka Rose’a, a nieśmiertelni Spurs zaczęli nawiązywać do swojego mistrzowskiego poziomu sprzed kilku wówczas lat. W 2020 roku trzy zespoły wygrały ponad 50 spotkań w sezonie regularnym – wtedy takich zespołów było w lidze dziewięć, a rywalizacja wydawała się bardziej zacięta.

Tamten sezon regularny należał do Bulls z najmłodszym w historii MVP, oraz Spurs z trio Parker-Duncan-Ginobili. Oba te zespoły wygrały wtedy ponad 60 spotkań. Lakers natomiast wygrali tyle samo co w sezonie mistrzowskim – 57 meczów, które dały im trzecie miejsce na zachodzie za wspomnianymi Spurs, oraz Mavericks. Później przyszły jednak Playoffy, stosunkowo łatwa przeprawa z Hornets w pierwszej rundzie i ogromne rozczarowanie w drugiej rundzie. Lakers nie tylko przegrali wtedy z Dirkiem Nowitzkim i Dallas Mavericks (przyszłymi mistrzami), ale przegrali z nimi aż 0-4. Media pisały wtedy o braku taktycznej różnorodności, o niezbyt głębokiej ławce, oraz o zmęczeniu materiału. W tamtym sezonie zawodnicy Lakers, zmierzający po three-peat, byli już najzwyczajniej zmęczeni.

źródło:YouTube/NBA

Na problematykę tego sezonu zwracał uwagę J.A. Adande z ESPN, pisząc o treningowej rutynie Lakers z tamtego sezonu. Kobe Bryant co do zasady był jak Michael – na treningach dawał z siebie wszystko, ale wyciskał też wszystko co się da ze swoich kolegów. Nie zawsze w pozytywnym tego pojęcia znaczeniu. Te rozgrywki wyglądały jednak nieco inaczej – Kobe nie pojawiał się zbyt często na hali, by trenować razem z kolegami. Znacznie częściej przesiadywał na siłowniach z trenerami personalnymi. Powód? Prawe kolano. Do tej pory było ono operowane już trzy razy, w tym w czasie wakacji przed startem rozgrywek i wymagało odpowiedniej opieki, jeśli ten zespół wciąż miał na Bryancie polegać. Ten sezon zresztą wiązał się dla Kobe ze spadkiem średniej liczby minut na parkiecie z 39 do 34. To nie przypadek, że był to jego ostatni sezon, w którym zagrał we wszystkich 82 meczach. Kobe sam z dużym żalem tę sytuację opisywał:

„Nie mogę [trenować razem z nimi]. Chłopaki myślą, że mogą wziąć sobie dzień wolnego, bo mnie nie ma na miejscu. To jakby nie było starszego brata, kiedy możesz chodzić po całym domu z zabawkami i robić co ci się podoba – tylko dlatego, że nie ma mnie z nimi na parkiecie. To deprymujące. Od początku wiedzieliśmy, jak wygląda sytuacja z moim kolanem. To deprymujące, rozczarowujące, że nie byłem w stanie być tam z nimi każdego dnia.”

Czy to tylko szczegół zza kulis? Niekoniecznie. W tamtym czasie zwracano uwagę na brak zgrania zespołu, na co problemy w reżimie treningowym musiały siłą rzeczy wpłynąć. Tak można przynajmniej przypuszczać, na przykład na podstawie wypowiedzi Luke’a Waltona, który był w tamtym czasie zawodnikiem Lakers:

„Ciężko jest trenować mocniej, bardziej intensywnie, kiedy 9 i pół zawodnika biega po parkiecie, a reszta siedzi przy linii końcowej z lodem na kolanach i reperują swoje zdrowie.”

Ten sezon, w którym nie udało się sięgnąć po three-peat skutkował pewnym załamaniem. Trener Phil Jackson przeszedł na – jak się wtedy wydawało – emeryturę. Zastąpił go Mike Brown, który stracił pracę w Cavs w raz z odejściem LeBrona. Ze składu wypadł Lamar Odom, a przyszedł solidny rozgrywający w postaci Ramona Sessionsa, który dopiero co wspierał LeBrona w Cleveland. Nadszedł kolejny rozczarowujący, lockoutowy sezon 2011/12 – znów zakończony na drugiej rundzie. Tym razem porażka 1-4 z Nuggets. To przelało szalę goryczy – musiało dojść do porządnego przetasowania….

Gwiazdozbiór gasnących gwiazd

I wtedy przyszedł sezon 2012/13 – pamiętny sezon, który miał być zaczątkiem absolutnego dream-teamu w Los Angeles. W ramach wymiany z udziałem aż czterech klubów, do Lakers trafił  Magic Dwight Howard – trzykrotny najlepszy obrońca ligi, gość który wprowadził raczej przeciętny skład Orlando do Finałów NBA. Z Phoenix Suns przyszedł też 38-letni wówczas Steve Nash – dwukrotny MVP, zaliczany do szerokiego grona najlepszych rozgrywających w historii NBA. W tamtym czasie ESPN pisał o najhojniej obdarzonej talentem piątce w historii NBA. Cały pierwszy skłąd miał na koncie łącznie 33 występy w All-Star Game, a ich łączna pensja przekraczała 100 milionów dolarów za sezon. Zniknął co prawda Andrew Bynum, ale kwartet Nash-Bryant-Gasol-Howard na papierze wyglądał niezwykle ekscytująco. No właśnie – na papierze. Do końca roku kalendarzowego notowali bilans 15-15 – do Meczu Gwiazd udało im się wywalczyć zaledwie 25-29. Bardziej niż rozczarowujące, biorąc pod uwagę sumę talentów. Ostatecznie skończyli sezon z dopiero siódmą pozycją na zachodzie. W trakcie sezonu dwukrotnie zmieniali trenera; najpierw po zaledwie 5 meczach (!) Mike’a Browna zastąpił JB Bickerstaff, a po kolejnych pięciu na jego miejsce przyszedł Mike D’Antoni. On dotrwał do końca sezonu, ale nie był w stanie ułożyć z tych gwiazdorskich puzzli spójnej układanki. Cóż, nie było to proste, skoro Pau Gasol i Steve Nash rozegrali poniżej 50 meczów, a Kobe i Dwight… Nie dogadywali się najlepiej. Z perspektywy czasu Howard otwarcie to przyznawał:

„Myślę, że były tam dwa duże problemy – kontuzje i ego. Dla drużyny koszykarskiej, te dwa czynniki mogą oznaczać 'być albo nie być’. Kiedy twoi główni zawodnicy doznają kontuzji, to trochę odbiera Ci to, co próbujesz osiągnąć. No potem ludzie nie stoją po tej samej stronie – z powodu swojego ego, tego co wynieśli z domu, tego co wkładają im do głowy ich agenci i tego rodzaju różnych czynników. Wtedy wychodzi na to, że wszyscy pracują tu tylko na siebie.”

Ego i kontuzje. Choć to Nash i Pau Gasol pauzowali przez największą część sezonu, trzeba pamiętać, że Kobe i Dwight (78 i 76 meczów) też nie byli w pełni zdrowia. Kobe po operacjach kolana, Dwight świeżo po operacji pleców. Nie przeszedł z jej powodu pełnego cyklu przygotowawczego i cóż, nie wyglądał wtedy najlepiej. Dopiero po czasie przyznał, że popełnił wtedy błąd, wracając od razu do gry:

„Nie powinienem był tego robić, tak strasznie chciałem wygrywać. Myślałem sobie – stary, mamy Kobiego, mamy Gasola, mamy Steve’a Nasha, Rona Artesta. Nie chciałem przepuścić takiej okazji. Wyjdę tam i będę grał. Patrzę w przeszłość i myślę sobie – rany, gdybym mógł zrobić coś inaczej, to byłaby to ta rzecz. Myślę, że czasem bycie samolubnym uderza później w całą drużynę.”

Ten pomysł po prostu nie wypalił. Ci zawodnicy byli starzy, mieli atletyczne niedostatki, byli przemęczeni. Po jednym z przegranych w styczniu meczów Kobe wprost zaadresował problem:

„Dlaczego nie mamy energii? Bo jesteśmy k**wa starzy. Czego oczekujemy? Musimy po prostu dojść do tego, jak grać, kiedy brakuje nam energii. Musimy trochę pozmieniać grę w defensywie, określić się co chcemy grać w ofensywie, musimy wymyślić co robić w meczach, kiedy nie mamy świeżości w nogach, nie mamy siły.”

Przyszedł kwiecień – okres tuż przed Playoffami. Jak gdyby ten sezon nie był do katastrofą do tego momentu, nadszedł 12 kwietnia – mecz przeciwko Warriors i kontuzja ścięgna Achillesa Kobe Bryanta. Lakers walczyli wtedy o Playoffy. Kobe był w serii kilku meczów, w których grał powyżej 40 minut. W tym meczu był świetny – zdobył 34 punkty i trzymał zespół w tym trudnym, wyrównanym spotkaniu. Aż do momentu upadku. Z zerwanym Achillesem trafił pamiętne dwa rzuty wolne i zszedł o własnych siłach z boiska:

źródło:YouTube/Benka

Do Playoffów Lakers ostatecznie weszli, ale w pierwszej rundzie odpadli po porażce 0-4 przeciwko San Antonio Spurs. Pierwsza piątka Nash-Bryant-MWP-Gasol-Howard rozegrała ze sobą na parkiecie zaledwie 189 minut. Tamten sezon Lakers na długo pozostanie jednym z większych rozczarowań w historii NBA. Niestety, był on zwiastunem dobrych kilku lat posuchy.

Black Mamby ze sceny powolne schodzenie

Dwight zniknął z LA po jednym sezonie. Kobe leczył kontuzjowanego Achillesa. Steve Nash zagrał już tylko 15 razy w barwach Jeziorowców, a osamotniony Pau Gasol nie był w stanie pociągnąć bandy przeciętnych zawodników do czegoś więcej. Tym razem oczekiwań nie było – ten sezon do pewnego momentu był oczekiwaniem na powrót Kobiego. Wrócił 8 grudnia, od razu wchodząc na 28 minut. Łatwo nie było – 9 punktów, 8 zbiórek i 8 strat. Szybko zaliczył 2 występy na przynajmniej 20 punktów, a nawet jeden na 13 asyst. Powrót Bryanta do formy nie trwał jednak długo. 17 grudnia, po zaledwie 6 rozegranych meczach, Kobe znów doznaje kontuzji. Tym razem uszkodzenie kości w kolanie. Lider znów wypadł do końca sezonu. Lakers zanotowali bilans 25-57, 14. miejsce w konferencji zachodniej i po raz szósty w historii organizacji, pierwszy raz od 2005 roku, nie awansowali do Playoffów.

Z zespołem po niecałych dwóch latach pracy pożegnał się trener Mike D’Antoni – zastąpił go Byron Scott. Kobe w listopadzie podpisał przedłużenie kontraktu o dwa lata, warte ponad 48 milionów dolarów. Pau Gasol podpisał umowę z Chicago Bulls. Lakers po dwóch bardzo nieudanych sezonach przestali być tak magnetycznym zespołem i na rynku wolnych agentów nie zwojowali właściwie nic. Nie udało się ściągnąć ani LeBrona, ani Melo Anthony’ego. W zamian przyszli… Jeremy Lin i Carlos Boozer. Sezon rozpoczął się więc z Kobe i biegającymi wokół niego – z całym szacunkiem- średniakami. Bryant zresztą też znacząco obniżył loty – 22 punkty na mecz i zdecydowanie najgorsze w karierze 37% skuteczności z gry stanowiły cień dawnego lidera. A to i tak tylko do czasu – po 35 meczach Kobe zakończył sezon na operacji barku. Trudno opisać, jak łamiący był to moment:

źródło:YouTube/Christian Mulumba

Żeby unaocznić sobie skalę tego, jak duży był to zjazd w historii Lakers, spójrzmy na pierwszą piątkę, która wyszła na pierwszy mecz po zakończeniu sezonu przez Bryanta:

Jordan Clarkson, Wayne Ellington, Ryan Kelly, Jordan Hill, Robert Sacre

W pierwszej piątce Lakers w tamtym sezonie wybiegło aż 14 różnych zawodników, w tym takie osobistości jak Vander Blue, Jabari Brown, czy wspomniany Robert Sacre. Sezon zakończył się bilansem 21-61, bez optymistycznych prognoz. Offseason znów zakończył się bez spektakularnych ruchów – na rynku dostępny był LeBron James, Marc Gasol, Kawhi Leonard, LaMarcus Aldridge, Kevin Love i kilku innych świetnych zawodników. Ostatecznie skończyło się na Roy’u Hibbercie. Wówczas wydawało się do dobrym ruchem, ale z poziomu DPOY Hibbert niespodziewanie szybko spadł do poziomu OUTL (out of the league). Do tego takie wzmocnienia jak Lou Williams i Brandon Bass. Niewiele, ale na pożegnalny tour Bryanta musiało wystarczyć. Tak, nadszedł sezon pożegnania Kobiego. Sezon wspomnień, sezon żegnania się z każdą z hal, ale też najgorszy sezon Lakers w historii pod względem bilansu” 17-65. Czy po kilku latach porażek ktoś był zły? Koniec końców chyba nie – w tym sezonie chodziło tylko o to, żeby pożegnać Kobiego, zdobyć wysoki pick w drafcie i wejść pełną parą w przebudowę.

źródło:YouTube/House of Highlights

Dwa lata bezkrólewia

W sezonie 2016/17 zespół objął trener Luke Walton, w dużej mierze na fali tego, jak pomógł Warriors wygrać rekordowe 73 mecze w sezonie regularnym. Jako asystent to on poprowadził wtedy zespół przez pierwszą połowę sezonu, zaczynając od spektakularnej serii 24-0, a oddając Kerrowi zespół przy bilansie 39-4. W Lakers tak kolorowo nie było, ale nadzieja się pojawiła. No… tak jakby. Walton został sprowadzony z myślą o rozwoju młodego, przyszłościowego zespołu, który wciąż był jeszcze w budowie. Mitch Kupchak i Jeannie Buss nie pomogli jednak w tym procesie. To właśnie w tamte wakacje Lakers wyłożyli kolosalne wręcz pieniądze na kontrakty dla Timofieja Mozgova i Loula Denga. Rosyjski center po mistrzowskim sezonie w Cavs otrzymał czteroletnią umowę wartą 64 miliony dolarów. Zjeżdżający ze swojego optymalnego poziomu Loul Deng dostał natomiast aż 72 miliony za cztery lata. Tamte wakacje, stojące pod znakiem gwałtownie rosnącego salary-cap, obfitowały w przestrzelone, przepłacone kontrakty. Te dwa należą jednak do czołówki. Inna sprawa, że trzeba było jakoś dobić do progu minimalnego. Można jednak było nie wiązać sobie przy tym rąk na 4 sezony.

Było to jednak o tyle – znów – rozczarowujące, że oprócz zatrzymania swoich młodych zawodników, były latem apetyty na duże nazwiska. To były te wakacje, w których decyzję podejmował Kevin Durant. Przez praktycznie rok mówiło się o tym, że Lakers są jednym z faworytów w tym wyścigu. Koniec końców okazało się, że wśród 5 zespołów, które Kevin dopuścił w ogóle do rozmowy na temat kontraktu, Lakers zabrakło. Do swojego domu w Hampton zaprosił przedstawicieli Celtics, Heat, Spurs, Warriors, oraz co najbardziej chyba bolesne, Clippers. Zapasowymi opcjami byli tacy zawodnicy jak Harrison Barnes, Al Horford, czy ówczesne objawienie, jakim był Hassan Whiteside. Skończyło się na walizce pieniędzy dla Denga, który w Lakers zagrał tylko w jednym sezonie (plus jeden mecz w kolejnym), i drugiej dla Mozgova, który także rozegrał jeden sezon w LA.

Koniec końców jednak zaczęło iść ku dobremu. Walton w dwa sezony wyciągnął Lakers z poziomu 17-65 do poziomu 35-47 i sezonu, w którym w końcu – choć tylko do czasu – można było myśleć o awansie do Playoffów. Deng został zwolniony, a Mozgov razem z D’Angelo Russellem przetransferowany do Nets za Brooka Lopeza i prawa do debiutanta, Kyle’a Kuzmy. Właśnie, debiutanta. Przez te kilka lat posuchy Lakers udało się zgarnąć kilka wysokich picków, które koniec końców posłużyły zebraniu całkiem pokaźnej grupki młodych grajków. Z perspektywy czasu różnie mozna oceniać wybory draftowe LAL w tamtych latach. Przypomnijmy sobie te kilka wysokich picków:

  • 2014 (7.) Julius Randle 
  • 2015 (2.) D’Angelo Russell 
  • 2016 (2.) Brandon Ingram
  • 2017 (2.) Lonzo Ball

Bardzo łatwo w każdym z tych draftów znaleźć zawodników lepszych, których można było wybrać z drugim numerem. Z drugiej jednak strony, dwóch z tych gości do tej pory zagrało już w Meczu Gwiazd. Nawet jeśli wybory te nie stanowią dziś o sile zespołu Lakers, to koniec końców byli to zawodnicy na tyle cenni, że ich wymiany pozwoliły zbudować w Mieście Aniołów zespół.

https://www.youtube.com/watch?v=ECzuDTB-tmg

źródło:YouTube/NBA

LeBron & Davis

No i stało się. Pewnego ranka 2018 roku podnosząc telefon przeczytać mogliśmy informację – LeBron James przenosi się do Lakers. Nie było to tak szokujące, jak jego przenosiny do Miami, ani też tak szokujące jak jego powrót do Cleveland. Prawdę mówiąc chyba się tego wszyscy spodziewaliśmy. James serwuje sobie przeprowadzkę do słonecznego LA, gdzie będzie mu łatwiej rozwijać swoje biznesy w końcowej fazie kariery, no i gdzie życie dla milionerów wydaje się być dość przyjemne. Choć tak naprawdę życie dla milionerów wszędzie jest dość przyjemne. Pierwszy raz od końca kariery Kobe Bryanta w Los Angeles Lakers gra gwiazda – oczekiwania są, są dość duże. W pierwszym sezonie Jamesa w LA skład jednak nie był jeszcze w stanie tym oczekiwaniom sprostać. Otoczony młodzieżą James, który z powodu urazu po raz pierwszy w karierze opuścił kilkadziesiąt meczów, nie wprowadził zespołu do Playoffów.

Trzeba było zaczekać kolejny rok. Ball i Ingram przysłużyli się Lakers – to oni w paczce z Joshem hartem, DeAndre Hunterem’ i garścią pierwszorundowych picków przekonali Pelicans do oddania Anthony’ego Davisa, który sygnalizował, że i tak odejdzie z Pelicans po zakończeniu kontraktu. Reszta historii dzieje się teraz. W roku tragicznej śmierci Kobe Bryanta, dokładnie 10 lat po zdobytym przez niego dla Lakers ostatnim tytule Mistrzowskim, Lakers staną przed szansą napisania naprawdę pięknej historii i zamknięcia klamrą tych 10 lat wielkiej smuty. Jeśli zapytacie mnie, to powiem, że dość daleko mi do bycia kibicem Lakers. Nie potrafię jednak odmówić im tego, że ewentualny Tytuł wywalczony w serii z Heat, będzie dla NBA puentą naprawdę dużej opowieści, jak również zaczątkiem kolejnej – jednej z wielu opowieści, którymi żyjemy jako kibice tego sportu.

źródło:YouTube/Golden Hoops