Rzuty, które trafiasz i rzuty, których nie trafiasz
Playoffy w NBA często odbywają się – przynajmniej na poziomie emocji i pewnej narracji – dość schematyczny sposób. Najpierw jest pierwsza runda – wtedy potrafimy się Playoffami zachłysnąć, po długim i mozolnym sezonie regularnym zachwycać faktem, że gra idzie o coś. Potem przychodzi druga runda, emocje trochę opadają, robi się mniej ciekawie – aż do końcówki Finałów Konferencji i Finału, kiedy to znów zainteresowanie sięga zenitu. Tym razem wydaje się być trochę inaczej. Przede wszystkim ze względu na to, jak świetna, wyrównana, pełna emocji i koszykarskiej jakości była w tym roku druga runda. To, co dostaliśmy w pierwszych meczach Finałów Konferencji jest po tym wszystkim nieco rozczarowujące.
Za nami trzy mecze Finałów Konferencji. Średnia różnica punktowa pomiędzy zespołami w tych starciach to 20,3 punktu. Żaden z nich nie przyniósł czegokolwiek, co byłoby namiastką zaciętej końcówki. Właściwie tylko pierwsze starcie Celtics z Heat nie było rozstrzygnięte już w połowie meczu. Jak dobrej koszykówki nie dostawalibyśmy na parkiecie, potrzebujemy tego od obu stron, żeby zaangażować się emocjonalnie. To się natomiast nie dzieje. W obu seriach – przynajmniej jak do tej pory – jedna z ekip nie jest w stanie trafić do kosza.
Tak, na pierwszy rzut oka wygląda to tak prosto. Dallas Mavericks trafiają 22,9%, a Miami Heat 31,3% swoich prób z dystansu w tej rundzie. Niech nie zwiedzie nas fakt, że Miami nie przegrywają 0-2, tylko trzymają remis 1-1. W pierwszym meczu zabrakło w Bostonie Marcusa Smarta i Ala Horforda i to zrobiło różnicę.
Idźmy dalej. Według NBA.com (aż trudno mi w tę statystykę uwierzyć), aż 28 z 48 oddanych przez Mavericks trójek w meczu z Golden State Warriors, to były trójki kompletnie nie bronione – z najbliższym defensorem znajdującym się dalej niż 180 centymetrów od rzucającego (6 stóp). Mavs trafili z nich tylko 8, czyli 28,6%.
Szalone? Odrobinę. Natomiast na tyle nie chciało mi się w ten stat wierzyć, że przejrzałem sobie raz jeszcze te rzuty, które Mavs spudłowali – czy to rękoma Reggiego Bullocka (3/10), czy Maxi Klebera (1/4), czy Davisa Bertansa (0/4). No i faktycznie, statystyka, pokazująca ile to rzutów 'wide open’ oddali Mavs nie jest moim zdaniem do końca trafna. Bo sam/a zobacz – czym różni się taki rzut z obrońcą około 2 metry od twarzy:
Od takiego rzutu z obrońcą około 2 metry od twarzy:
Nie jestem pewien metodologii strony NBA, ale zakładam, że oba rzuty mogły być zaklasyfikowane jako 'wide open’. Upewnia mnie w tym fakt, że aż 28 rzutów Mavs uznano jako 'wide open’, a przecież Warriors dbali o to, by po przeniesieniu akcji spod kosza na obwód nie odpuszczać rywalom, pozostawić strzelca z możliwie jak największym dyskomfortem. Stąd highlighty, w których Draymond i Steph razem blokują trójkę z rogu:
Albo ten, kiedy Klay Thomspon bezlitośnie hamuje próbę z dystansu rywala – wszystko to po odegraniu na chwilowo czystą pozycję i po rotacji jednego z obrońców GSW:
Kiedy gra się w obronie przeciwko Mavericks, jasnym jest, że kluczowa kwestia to powstrzymanie Luki Doncicia. Warriors w pierwszym meczu wywiązali się z tego zadania świetnie – głównie za sprawą Andrew Wigginsa, który sprawnie operował jako bezpośredni obrońca na Donciciu. To jednak sport zespołowy i Warriors robili dobra robotę jako całość, podwajając Lukę na zasłonach, doskakując do niego w odpowiednich momentach, sprawnie zmieniając krycie. Skupienie na zawodniku z piłką często skutkuje jednak właśnie tymi otwartymi pozycjami na bokach. Trener Steve Kerr postanowił żyć z tym, że te pozycje tam są, ale maksymalnie utrudnić rywalom trafianie z nich rzutów odpowiednio szybką rotacją.
Żeby nie było – to jest świetna robota ze strony Warriors, ale nie można całkowicie przypisać im zasługi za to, że Mavs zdobyli w pierwszym meczu skromne 87 punktów. Czy rywal doskakuje z ręką czy nie, musisz trafić więcej niż 28% takich rzutów. Po prostu musisz. Lepiej trafiać, albo posłużyć się dodatkowym podaniem, rozsmarowując nieco bardziej rotację defensywną rywali. Mimo kapitalnej postawy Golden State w obronie, o to rozbił się pierwszy mecz – o spudłowane rzuty.
Nieco inaczej jest w przypadku Heat, którzy to problemy ze skutecznością z dystansu mają już od poprzedniej rundy. Oni nie dostają od Celtics wolnych pozycji. Heat w ogóle przestają dochodzić do pozycji catch’n’shoot. O ile w sezonie regularnym rzutów za trzy od razu po podaniu oddawali 24,7 na mecz, trafiając bardzo dobre 38,1% z nich, o tyle teraz oddają ich 21,5, a trafiają tylko 32,6%. Te czyste pozycje z rogów trudno jest zniwelować, kiedy już po zasłonie dojdzie do jakichś rotacji. Dlatego warto akcje Heat gasić po prostu w zarodku:
Okazuje się, że nie widzący drogi kontynuacji akcji, możliwości przerzucenia piłki dalej, Heat coraz częściej sięgają po desperacko proste rozwiązania. Szybka zasłona, kozioł i w górę. Bez żadnego posłania piłki dalej, bez żadnej rotacji, bez przeniesienia akcji na słabą stronę parkietu. Kozioł i działo:
Rzut jest oddawany szybciej, ale obrońcy dalej tam są. To nie są rzuty, które Heat zaczną magicznie trafiać. Trzeba znaleźć inne, lepsze pozycje. To jednak nie będzie proste przy tej defensywie Celtics. Wierzę jednak, że trener Spoelstra coś zauważy.
Chcemy więcej emocji, chcemy równiejszych meczów. Chcemy zespołów trafiających rzuty.