Rygorystyczne zasady testów – kto może nie dotrzeć do Orlando na czas?
Wszyscy cieszymy się tym, że za niedługo wraca koszykówka spod znaku NBA. Nie zapominajmy jednak w jakich czasach przyszło nam kibicować. Choć zagrożenie epidemiologiczne trochę nam spowszedniało, wciąż mamy do czynienia z pandemią i zwłaszcza w kontekście Stanów Zjednoczonych jest to zjawisko niezmiennie poważne. Niezależnie od starań, jakie podejmie liga w celu zredukowania zagrożenia, wznowienie sezonu będzie nieść za sobą zagrożenie. Zawodnicy nie są wolni od wirusa – dwa dni temu pojawił się raport, według którego spośród 351 koszykarzy przebadanych od 23 czerwca, aż 25 zdiagnozowano jako zarażonych koronawirusem. Od ujawnienia tego raportu odkryto już 5 kolejnych zarażeń. Wśród 884 badanych członków sztabów szkoleniowych wykryto natomiast 10 zarażonych. Wypływają nazwiska koszykarzy dotkniętych wirusem, jak chociażby Derrick Jones Jr., czy Landry Shamet. Swoje ośrodki z powodu zarażeń zamknęli Nuggets, Clippers i Heat. Niezależnie od tego, treningi 5 na 5 będą możliwe dopiero na miejscu, w mitycznej „bańce”. Nie będzie to jednak wszystko takie łatwe.
Według najnowszych informacji Shamsa Charanii z The Athletic, NBA narzuciła dość restrykcyjne przeprowadzania badań przed przylotem na Florydę. Każdy z zawodników jest zobligowany do przejścia testu na dwa dni przed zaplanowanym wylotem do Orlando – jeśli nie dopełni obowiązku, nie będzie mógł przybyć razem z zespołem. W takim przypadku koszykarz zobowiązany będzie do załatwienia sobie transportu na własną rękę – czy to w formie podróży samochodem, czy lotem czarterowym bądź komercyjnym. Każdy z koszykarzy przed rozpoczęciem wspólnych treningów w kampusie będzie musiał przejść negatywnie dwa testy. Zawodnicy, którzy przylecą lotem komercyjnym, będą zmuszeni przejść trzy testy. Jeśli u zawodnika do tej pory zdiagnozowano COVID-19, jeszcze przed wylotem będzie musiał on przejść negatywnie dwa testy. Zarażeni jeszcze przed wylotem pojawią się więc na miejscu z mniejszym lub większym opóźnieniem. Myśl o czystej i niezakłóconej rywalizacji w izolacji jest więc mrzonką, a korona z dużą dozą prawdopodobieństwa pokrzyżuje szyki niektórym zespołom.
Cały ten plan wygląda coraz bardziej jak szaleństwo. Nie da się utrzymać sterylnych, laboratoryjnych warunków dla tak dużej liczby osób. Zwłaszcza, że przecież cała ta grupa nie będzie w stu procentach odcięta od świata. Liga będzie potrzebować zaopatrzenia, co wymaga osób kursujących między bańką a światem zewnętrznym. Z resztą nawet sami zawodnicy będą mieli możliwość wydostania się. Gordon Hayward na przykład oczekuje na narodziny dziecka we wrześniu i jeśli Celtics na tym etapie będą jeszcze w grze, Hayward dostanie pozwolenie na to, by na chwilę wyrwać się do rodziny. Oczywiście, jego ewentualny powrót do bańki będzie opatrzony odpowiednią liczbą testów, natomiast konkluzja jest taka, że to nie będzie sterylne terrarium i trzeba o tym pamiętać. Zagrożenie, które niesie za sobą wirus, nie wynika tylko z odsetka osób, które umrą z jego powodu. Wynika w dużej mierze z jego łatwości przenoszenia się i tego, jak wiele osób może przez to zmusić do hospitalizacji. Liczba osób, które można jednocześnie poddać hospitalizacji, jest ograniczona. Przecież my od zawsze narzekamy na to, że w szpitalach pacjenci leżą na korytarzach. W USA publicznej służby zdrowia praktycznie nie ma. Oby nie okazało się, że koniec końców NBA przyczyni się do rozwoju problemu.