Miodrag Rajković: To wciąż nie jest „mój Śląsk”
Po kilku tygodniach wiem, że już nigdy nie zaakceptuję takiej sytuacji w przyszłości. Choć… nigdy nie mów nigdy! (śmiech) Mam – jako trener – związane ręce. Ale nie chcę narzekać, bo wiedziałem, na co się pisze i gdzie idę. Kocham to, że znów jestem w Polsce, pracuję w moim Wrocławiu – mówi Miodrag Rajković, trener Śląska Wrocław.
Karol Wasiek: W jaki sposób przygotował pan drużynę do meczu o wszystko? Porażka z Treflem Sopot praktycznie wykreśliłaby was z walki o udział w fazie play-off…
Miodrag Rajković, trener Śląska Wrocław: Przygotowania do tego meczu były bardzo proste!
Jak to?
Nie mogliśmy bowiem kalkulować. Wszyscy zadawali mi to samo pytanie: „w jaki sposób przygotujesz drużynę?” Za każdym razem odpowiadałem w ten sam sposób: „nie możemy przegrać tego meczu. Musimy wyjść i wygrać. To wszystko. Proste, co nie?” (uśmiech). Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że pokonanie Trefla będzie bardzo trudnym zadaniem, bo to drużyna, która gra jakościową koszykówkę. Nie przez przypadek jest tak wysoko w tabeli. Szczerze? My też mecz powinniśmy przegrać.
Dlaczego?
Bo mieliśmy aż… 19 strat, a rywale mieli na dodatek 18 zbiórek w ofensywie. To szalone cyfry! Gdybyśmy patrzyli tylko na statystyki, to ten mecz powinien zakończyć się zwycięstwem Trefla Sopot. Ale czasami tak jest, że liczby nie idą w parze z rzeczywistością. Myślę, że takim kluczowym momentem była trzecia kwarta, w której złapaliśmy swój rytm grania. Zaczęliśmy grać twardziej w obronie, odrobiliśmy straty, co przełożyło się na końcowy rezultat.
Chciałbym bardzo podziękować zawodnikom za walkę w tym spotkaniu. Stanęli na wysokości zadania, grali z ogromną pasją i zaangażowaniem. Pokazali charakter. W defensywie byliśmy – przez większą część meczu – twardzi i nieustępliwi. Powiedziałem zawodnikom w szatni, że jestem z nich dumny.
Czy oglądamy już Śląsk w wersji Miodraga Rajkovicia czy jest na to za wcześnie?
To wciąż nie jest mój zespół. Myślę, że jest na to nieco za wcześnie, ale… jestem ogromnie szczęśliwy, że mogę prowadzić tych zawodników. To przywilej. Oczywiście nadal używamy wielu zagrywek w ataku z poprzedniego systemu. Uważam, że gracze nie do końca są otwarci i przygotowani na zaproponowanie czegoś nowego z mojej strony. A ja nie chcę robić czegoś na siłę. Wprowadziłem tylko kilka małych rzeczy. Nazwałbym je „detalami”. W przyszłości być może będzie więcej tych elementów.
Jak się pan w takim razie odnajduje w takiej sytuacji? Wiem, że po raz pierwszy przejął pan drużynę w trakcie rozgrywek.
To bardzo trudna sytuacja (trener Rajković kilka razy powtórzył słowo: „bardzo” – przy. red.) Szczerze? Po kilku tygodniach wiem, że już nigdy nie zaakceptuję takiej sytuacji w przyszłości. Choć… nigdy nie mów nigdy! (śmiech) Mam – jako trener – związane ręce. Ale nie chcę narzekać, bo wiedziałem, na co się pisze i gdzie idę. Kocham to, że znów jestem w Polsce, pracuję w moim Wrocławiu.
Należy pamiętać, że jestem trzecim trenerem Śląska w tym sezonie. To wiele mówi o sytuacji. Przyjechałem bardzo późno i nie miałem już szansy na to, by dołożyć nowego gracza do zespołu. Zrobiłem wszystko, by być na tej samej stronie co zawodnicy. Uważam, że zrobiłem to, ale wciąż nie jest to „mój Śląsk”. Potrzebuję na to więcej czasu.
Oglądamy inną pana – jako trenera – wersję. Spokojny, opanowany, mniej krzyczący. Gdzie się podział skaczący przy linii Miodrag Rajković?
Ha, ha! Wiedziałem, że o to zapytasz. Lubisz taką wersję?
Tak!
To oznacza, że ja też – jako człowiek – wykonałem sporo pracy w ostatnich latach. Nie ukrywam, że ja też lubię nową wersję siebie. Po wielu latach pracy w Japonii znalazłem w końcu odpowiedni balans. Faktycznie jestem spokojniejszy, reaguję mniej nerwowo na wydarzenia na parkiecie, ale to też bierze się z faktu, że jestem starszy i bardziej doświadczony. Staram się budować dobre relacje z zawodnikami. Młodzi gracze są inni niż kiedyś. Trzeba mieć do nich inne podejście. Staram się do tego dopasować.
Ostatnio oglądałem wywiad Michała Chylińskiego u Kamila Chanasa. Bardzo pana wychwalał, mówiąc, że jest pan jednym z najlepszych trenerów, z którymi pracował w swojej karierze.
Posłuchaj. My jesteśmy jak rodzina. Mam na myśli „Chyla”, Filipa Dylewicza, Damiana Kuliga, Aarona Cela czy Łukasza Wiśniewskiego. Nie mam słów, by opisać naszą wspaniałą relację. To świetni ludzie. Niech najlepszym dowodem na to będzie fakt, że my wciąż ze sobą rozmawiamy, wymieniamy się wiadomościami na co dzień. Zbudowaliśmy przyjacielskie relacje. Jestem wdzięczny, że mogłem prowadzić tak znakomitych zawodników.
Czy w czasie pobytu w Japonii śledził pan wydarzenia w polskiej ekstraklasie?
Oczywiście. Może mi nie uwierzysz, ale niemal każdego dnia odpalałem przy porannej kawie „SportoweFakty” i stronę PLK. Czytałem artykuły, analizowałem statystyki, patrzyłem, jak grają moi zawodnicy. To była taka codzienna rutyna w Japonii. Miałem też kontakt z ludźmi w Polsce. Bardzo dużo rozmawiałem np. z Grzegorzem Ardellim.
Jak się panu podoba ORLEN Basket Liga po latach? Gdzie pan widzi największe zmiany?
Myślę, że liga jest lepiej zorganizowana. PLK – pod względem marketingowym – jest na wyższym poziomie. To ważne aspekty w dzisiejszym świecie. Jeszcze jedna rzecz rzuciła mi się w oczy. Uważam, że jest znacznie lepsza selekcja trenerów i zawodników. Liga rośnie!