Kyle Lowry na wylocie z Raptors – czy są jeszcze kluby mające swoje legendy?

Kyle Lowry na wylocie z Raptors – czy są jeszcze kluby mające swoje legendy?

Kyle Lowry na wylocie z Raptors – czy są jeszcze kluby mające swoje legendy?
Photo by Vaughn Ridley/Getty Images

Jest duża szansa, że oglądamy ostatnie mecze legendy Toronto Raptors w tym zespole. Pochylmy się więc nad tym całym statusem 'legendy’ klubu NBA w obecnych realiach.

Ciekawostka statystyczna na wstępie – Kyle Lowry jest na najlepszej drodze, by stać się trzecim w historii (!) zawodnikiem mającym 34 lata lub więcej, który zanotuje w sezonie średnio przynajmniej 16 punktów, 7 zbiórek i 5 asyst. Wcześniej raz dokonał tego Larry Bird i trzy razy LeBron James. Tak, to dosyć wykręcona statystyka, jednak w jakimś stopniu obrazuje ona to, jak dobrym zawodnikiem na tym etapie kariery jest Lowry. A nie gra przecież w zespole, w którym miałby wokół samych słabeuszy, co ułatwiałoby mu kręcenie liczb. Choć wyniki Raptors niestety na to nie wskazują, jest to drużyna z aspiracjami, w której jest kilku talenciaków. No ale właśnie – wyniki nie wskazują. Ten ostatni element najpewniej sprawi, że zarząd rozważy dokonanie poważnych zmian kadrowych po sezonie. Mamy już pewne poszlaki, by sądzić, że właśnie tak będzie. Wszystkie te pomniejsze ruchy wykonywane w trakcie trade deadline ewidentnie kalkulowane były pod wymianę Kyle’a Lowry’ego. Do takiego transferu ostatecznie nie doszło i być może to właśnie niepowodzenie planu przemodelowania składu już w trakcie sezonu sprawiło, że klub odpuścił właściwie walkę o Playoffy.

Teoretycznie, nic nie stoi na przeszkodzie, by to Raptors zaproponowali Lowry’emu nowy kontrakt w wakacje. Teoretycznie – w praktyce wiemy jednak, że próby zatrzymania zawodnika zostały już podjęte, a historia negocjacji jest… Trudna. Już w 2019 roku – od razu po historycznym osiągnięciu, jakim było dla zespołu z Kanady zdobycie Mistrzostwa NBA – doszło do pierwszego tarcia. Z zespołu odszedł jeden z głównych architektów sukcesu, Kawhi Leonard, a Kyle Lowry w następstwie postawił sprawę następująco – albo dostanę przedłużenie kontraktu, albo poproszę o transfer. Wtedy przedłużenie dostał – była to jednoroczna umowa opiewająca na aż 31 milionów dolarów. Dużo – zwłaszcza, że na tej samej pozycji rozkwitał talent młodego Freda VanVleeta. Lowry to jednak All-Star i – co by nie było – legenda klubu. W czasie trade deadline dowiedzieliśmy się o ultimatum stawianym przez Lowry’ego – klub, do którego ma trafić, ma zaoferować mu przynajmniej dwa lata umowy warte 50 milionów dolarów (na zasadzie sign and trade). W innym wypadku w wakacje i tak poszuka innego pracodawcy. Rozgrywający Raptors ma sprecyzowane wymagania finansowe i Raptors mogą im nie sprostać – zwłaszcza, że rozczarowujący sezon (który był też dla nich trudny z powodów poza-sportowych) popchnie ich najpewniej w kierunku przetasowania i odmłodzenia.

Oznacza to, że z dużym prawdopodobieństwem oglądamy 10 ostatnich meczów Kyle’a Lowry’ego w barwach Toronto Raptors. To jednak duża sprawa. Lowry nie gra w Toronto od początku kariery (wcześniej był zawodnikiem Grizzlies i Rockets), ale przez jej zdecydowaną większość. Był liderem, czy też jednym z liderów ekipy, nieprzerwanie od 2012 roku i to z nim na pokładzie klub odnosił swoje największe sukcesy – nawet jeśli w pewnym momencie sukcesami tymi były rozczarowujące porażki w drugiej rundzie Playoffów.

W NBA coraz mniej mamy sytuacji, w których zawodnik przez niemal dekadę reprezentuje barwy jednego klubu i mimo wzlotów i (przede wszystkim) upadków buduje swoją pozycję jako jednej z legend organizacji. Rzućmy więc okiem, którzy zawodnicy grają w swoich obecnych klubach najdłużej – czy są kluby w NBA, które mają w składzie swoje legendy?

1. Miami Heat – Udonis Haslem (18. sezon)

Nikt nie jest nawet blisko. Haslem gra swój 18. sezon w lidze i każdy z nich rozegrał w barwach Miami Heat. W 2002 roku został on pominięty w drafcie i dopiero po roku gry w lidze francuskiej sięgnął po niego klub z Florydy. Legendą zespołu Haslem jest niepodważalnie – nawet pomimo faktu, że nigdy nie był on pierwszą, czy nawet drugą opcją. W swoich najlepszych indywidualnie latach był ocierającym się o double-double wsparciem dla Dwyane’a Wade’a i Shaquille’a O’Neala. Trzy tytuły mistrzowskie na swoim koncie jednak ma i nie jest tak, że nie miał w tym swojego udziału. Obecnie – choć wciąż jest formalnie zawodnikiem Heat – na parkiet nie wychodzi w ogóle, a w zespole jest trzymany ze względu na swoje cechy przywódcze i bycie wzorem dla młodszych koszykarzy. Mówi to sporo o jego klasie i przywiązaniu do organizacji.

YT/Top Floor Hoops

2. Golden State Warriors – Stephen Curry (12. sezon)

Trudno uwierzyć, że ten 'baby-face-killer’ ma już 33 lata i jest z nami w NBA od ponad dekady. Wszystkie 12 lat w lidze spędził w barwach Warriors, a jego statusu legendy tego klubu – chyba największej w historii – nie sposób w ogóle podważać. GSW pod jego dowództwem byli jedną z kilku w historii ligi 'dynastii’. To był super-team z prawdziwego zdarzenia – super-złoczyńcy, których każdy ligowy bohater chciał pokonać. Twarz Curry’ego i logo Warriors to skojarzenia, które następują w ciągu myślowym bardzo blisko. Wojownicy to w ogóle zespół chyba najmocniejszy pod względem obecności swoich legend. Klay Thompson (choć dawno nie grał) w klubie jest już 10., a Draymond Green 9. sezon. Wszyscy oni budowali tę historię.

3. San Antonio Spurs – Patty Mills (10. sezon)

Do Spurs dołączył w marcu 2012, więc w połowie sezonu. Dołączył więc do klubu, by załapać się na ich ostatnią falę świetności, której zwieńczeniem były dwa lata z rzędu zakończone finałowymi starciami z Miami Heat. Te wygrane Finały w 2014 to jedna z piękniej grających w koszykówkę ekip we współczesnej historii tego sportu. Mills nie był wtedy frontmanem, to oczywiste – był Tim Duncan, Tony Parker, Manu Ginobili, także już Kawhi Leonard. Mills jednak przez te wszystkie lata od tamtych wydarzeń – w czasie których Spurs przechodzili przez różne stadia przeciętności – trwał dzielnie w zespole trenera Popovicha, praktycznie przez całą dekadę godząc się z rolą rezerwowego.

YT/MrJamBall

4. Washington Wizards – Bradley Beal (9. sezon)

Beal do Wizards też trafił w 2012, ale już po sezonie 2011/12, w ramach draftu. Okazuje się więc, że są w lidze tylko trzy kluby, dla których jakiś zawodnik gra już 10 sezon. Jeszcze do niedawna dłuższy staż w klubie miał John Wall – przed sezonem trafił jednak do Rockets. Beal i Wall to duet, który przez prawie dekadę prowadził Wizards – z różnym skutkiem. Ich maksem okazały się trzy awanse do drugiej rundy Playoffs.

5. Portland Trail Blazers – Damian Lillard (9. sezon)

Do Blazers trafił w tym samym drafcie, co Beal do Wizards, tylko o trzy numery później. Podobnie jak Beal z Wallem, Lillard z McCollumem przez około dekadę (McCollum w Blazers gra już 8. sezon) tworzyli (nadal tworzą!) duet obwodowych liderów, prowadzących zespół z różnym efektem. Choć grają w trudniejszej konferencji, raz doszli do jej finału, dwukrotnie odpadli w drugiej rundzie, ale zawsze do Playoffów dochodzili – co w przypadku Walla i Beala nie było takie oczywiste. Niemniej są to zaskakująco podobne historie.

6. Toronto Raptors – Kyle Lowry (9. sezon)

Do Raptors trafił w 2012 roku – miesiąc po wyżej wspominanym drafcie, w ramach wymiany z Houston Rockets. Razem z DeMarem DeRozanem przez sześć lat… Coś jest w tych duetach obwodowych, prawda? Jakąś dekadę temu ewidentnie był wśród generalnych managerów trend opierania swojego zespołu na obwodowych duetach. Choć może ta teza to nadużycie, bo o części z wymienianych zawodnikach nie sądzono wtedy, że staną się tak ważnymi częściami swoich drużyn.

YT/Raptors Region

Dalej mamy już kilku zawodników, którzy w klubie grają swój ósmy sezon, jak Giannis Antetokounmpo, Rudy Gobert, Khris Middleton, czy… Cody Zeller. Rok krócej grają w swoich klubach Marcus Smart, Joel Embiid (choć tu jest pewna komplikacja, wynikająca z przesiedzenia u lekarza dwóch pierwszych lat), Kevin Love, Joe Ingles i Dwight Powell. Docieramy więc do punktu, w którym zawodnicy, którzy za niedługi czas bez cienia wątpliwości legendami swoich zespołów zostaną, mieszają się z zadaniowcami, którzy z różnych powodów znaleźli swoje miejsce w danej organizacji. Zawodników grających szósty sezon w klubie jest już cała masa, więc tu warto wyliczankę zakończyć. Choć trendy się zmieniają, a zmiany klubów powszednieją, są ekipy, które mają swoich bohaterów. Nie jest to już 20 lat wspólnej historii – czas ten skrócił się o około połowę. Świat jednak przyśpieszył i czy tego chcemy czy nie, przy obecnej dynamice życia, świata, sportu i w ogóle wszystkiego, te 10 lat, to jak jeszcze jakiś czas temu 20 lat.

Pytanie oczywiście zadać można o to, jak będzie za kolejną dekadę. Czy ten czas jeszcze się skróci? To już chyba kwestia kształtu umów zawieranych w ramach zasad obowiązującej umowy zbiorowej. Obecnie maksymalny kontrakt opiewa na 5 lat. Dekada gry dla jednego klubu to – przy założeniu, że wybrano cię w pierwszej rundzie draftu – cztery lata debiutanckiej umowy i jeden maksymalny kontrakt. Mniej więcej. Te około 10 lat spędzonych w klubie to – przy obecnych regulacjach – minimum, by być rozpatrywany jako zawodnik ubiegający się o status legendy klubu. A i to raczej w przypadku zespołów o skromniejszej historii, niż tacy Lakers czy Celtics. Jeśli trend skracania przygód danego zawodnika z klubem ma się utrzymać, musiałoby dojść do rewolucji w czasie opracowywania kolejnej umowy zbiorowej (2023 rok) i kontrakty maksymalne musiałyby ulec skróceniu. Nie jest to niemożliwe, biorąc pod uwagę, jaki skok w ilości pieniędzy do rozdysponowania ma nastąpić:

Jeśli zawodnicy zaczną zarabiać jeszcze więcej (a już zarabiają kosmicznie), to być może wcale nie będą im potrzebne długie umowy i będą w uzyskać finansowe zabezpieczenie (brzmi to śmiesznie w kontekście takich kwot) szybciej, stawiając bardziej na częstszą możliwość wyboru za pośrednictwem wolnej agentury. Taki trend miał przecież miejsce na przestrzeni historii. Pamiętacie casus Scottiego Pippena, który zgodził się na 18 milionów dolarów za 7 lat gry, bo dawało mu to większą stabilizację? Przy ówczesnych sumach trzeba było brać większą poprawkę na ryzyko kontuzji, odcinającej możliwość podpisania kolejnej dużej umowy. Długość umowy dawała bezpieczeństwo. Ostatecznie dziś nie mamy już 7-letnich umów, bo z jednej strony, dlaczego klub ma ryzykować tak duże pieniądze nie wiedząc, co będzie z zawodnikiem za kilka lat, a z drugiej, co zawodnikowi z tych kolejnych lat zabezpieczenia, skoro nawet jeśli kolejny kontrakt będzie 'średni’, to wciąż będzie to bajońska suma?

Może się okazać, że za kilka lat maksymalna umowa będzie – poza tym, że kilkukrotnie wyższa – o rok lub dwa krótsza. Proporcjonalnie krócej będą zawodnicy grać dla danego klubu. Ma to swoje plusy i minusy. No bo nie oszukujmy się – kto z Was nie lubi emocji związanych z offseason, ze zmianą barw przez największych graczy, z dywagowaniem o tym, jak będzie wyglądał zupełnie nowy zespół? Z drugiej oczywiście żal tych wszystkich historii Kobe Bryantów, Dirków Nowitzkich i Timów Duncanów. Jest w tym coś romantycznego. Sport się jednak zmienia i chyba nie ma się co na to obrażać.