Jak sport miesza się z polityką. O zaskakująco dużej roli NBA podczas wyborów prezydenckich.
Jesteśmy krótko po zakończeniu wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. O tym, jak istotne dla świata są wybory polityczne w tym państwie wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę. Co wspólnego mają one z NBA? Jak się okazuje, akurat w ostatnim czasie te dwa na co dzień odległe od siebie światy, okazały się być całkiem mocno połączone. W tym roku bowiem naprawdę znaczącą rolę w przebiegu i wyniku wyborów odegrali amerykańscy sportowcy, w tym głównie koszykarze.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że w poniższym tekście nie zamierzam się pochylać nad kwestią słuszności tegorocznych protestów w NBA, zasadności mieszania polityki i sportu (choć nie da się od tego w pełni uciec), ani oceny wyniku wyborów i postaci nowego prezydenta USA. Chcę jedynie zwrócić uwagę na poziom zaangażowania w wybory polityczne, którego dotąd w takiej skali jeszcze nie widzieliśmy w NBA, a być może w żadnym mainstreamowym sporcie. Ocenę tego zjawiska pozostawiam Wam.
Krótka historia politycznego zaangażowania koszykarzy NBA
Aktywność polityczna nie jest żadną nowością pośród koszykarzy NBA. Niemalże od samego początku ligi, jej wielkie gwiazdy były zaangażowane w sferę polityczną, poświęcając się jednak w głównej mierze jednemu zagadnieniu, a mianowicie walce z rasizmem.
Tegoroczny protest nie był przecież pierwszym w historii NBA. W 1961 roku czołowa gwiazda ligi, Bill Russell wraz z innymi czarnoskórymi koszykarzami odmówił wyjścia na boisko z dokładnie tych samych powodów, co dzisiejsi zawodnicy. Mecz ostatecznie się odbył (zagrali jedynie biali gracze), ale takie zachowanie i tak stanowiło precedens. Dla lidera strajku jednak było to tylko kolejną próbą walki o swoje prawa.
Russell bowiem praktycznie przez całą zawodową karierę zmagał się z zachowaniami, które dzisiejszym ludziom może być trudno zrozumieć (pewnego lata, kiedy był już kilkukrotnym mistrzem NBA ktoś włamał się do jego domu w Bostonie, zniszczył wszystkie nagrody i mistrzowskie puchary, defekował na środku łóżka i pomazał farbą ściany, pisząc Czarnuch). Ci sami ludzie, którzy kibicowali jego popisom na parkiecie regularnie odmawiali mu obsługi w bostońskich restauracjach. Na przekór temu, będąc największą gwiazdą ligi, Russell niewzruszenie wykorzystywał swoją pozycję do walki o prawa czarnej mniejszości. Był obecny na historycznym przemówieniu Martina Luthera Kinga, wielokrotnie organizował i uczestniczył w marszach na rzecz praw czarnoskórej ludności. Za swoje działania w pewnym momencie trafił nawet pod lupę FBI (które w raporcie określiło go jako aroganckiego czarnucha, który nie chce rozdawać autografów białym dzieciom).
Równie mocno zaangażowany politycznie był wielki następca Russella, Kareem Abdul-Jabbar, który w swoich protestach poszedł o krok dalej, rezygnując z udziału w Igrzyskach Olimpijskich. Obaj panowie zresztą byli jednymi z głównych aktorów słynnego spotkania w Cleveland, gdzie czarni sportowcy z różnych dyscyplin przyjęli jeden wspólny front i poparli Muhammada Alego, który odmówił udziału w wojnie w Wietnamie.
To spotkanie zdaniem wielu dziennikarzy stanowiło szczytowy moment aktywności i wpływu, jaki czarni sportowcy wywarli na krajowej polityce. Szczyt do którego w tym roku być może poważnie się zbliżyli.
Z czasem aktywność koszykarskich liderów zaczynała maleć. Skrajna segregacja rasowa w Stanach Zjednoczonych została (przynajmniej prawnie) zakończona, Russell przeszedł na emeryturę, a Kareem zaczął się coraz bardziej izolować od mediów. Sama liga natomiast wpadła w spore tarapaty wizerunkowe i finansowe, walcząc o własne przetrwanie. Nowe pokolenie gwiazd, które uratowało (Bird i Magic), a następnie wypromowało ligę (Michael Jordan), zdecydowanie odcinało się od aktywności politycznej.
W ostatnich latach jednak sytuacja znów zaczęła się zmieniać. Rosnące podziały w całym kraju, również na tle rasowym zaczęły mocniej odciskać swoje piętno. Nowe pokolenia zawodników coraz częściej i coraz głośniej zabierały głos nie tylko w sprawach sportowych, ale także w kwestiach polityki rasowej. Stąd, kiedy na scenie politycznej pojawił się Donald Trump, próżno było oczekiwać, że stanie się faworytem ligowych gwiazd. Jego kontrowersyjny wizerunek i polaryzujące wypowiedzi były często bardzo krytyczne w stosunku do powszechnie lubianego w NBA, Baracka Obamy. To sprawiło, że niemal wszyscy zawodnicy odważnie zaczęli krytykować kandydata Republikanów, nie tylko na gruncie polityki rasowej.
Trump vs NBA
Dlatego też zwycięstwo Trumpa nie wzbudziło radości u większości osób powiązanych z ligą. Jednak chyba nikt nie spodziewał się, że sprawy tak szybko potoczą się aż tak źle. Już po kilku miesiącach przekonaliśmy się, że nie tylko nie ma co liczyć na sympatię między Trumpem, a NBA, lecz spodziewać się należy niemal otwartego konfliktu. Jak nakazuje tradycja mistrzowie NBA po zdobyciu pierścieni w następnym sezonie odbywają gościnną wizytę w Białym Domu. W 2017 roku jednak mistrzowie z Golden State Warriors nie byli ku temu zbyt chętni mając poważne wątpliwości, czy na pewno chcą odwiedzać człowieka z którym absolutnie się nie zgadzają i którego poglądów wręcz nie akceptują. Decyzję podjął za nich sam prezydent, który nie chcąc czekać na rozwój wydarzeń anulował nagle zaproszenie do Białego Domu, co wywołało sporą burzę w świecie NBA. Odpowiedzieć prezydentowi postanowił LeBron James, publikując wpis, który w 2017 roku był 7 najczęściej udostępnianym tweetem na świecie:
Drużyna Warriors oficjalnie wycofała się z wizyty w BIałym Domu, spędzając zaplanowany na to czas w muzeum historii afroamerykańskiej wraz z lokalnymi dziećmi. W kolejnym roku postanowili odwiedzić prezydenta, choć wciąż nie był to Trump, lecz jego poprzednik Barack Obama:
Od tamtego czasu jakiekolwiek relacje poza wzajemnymi atakami praktycznie nie miały już miejsca. Można całkiem bezpiecznie założyć, że w przypadku wygranej Trumpa, kolejni mistrzowie również zrezygnowaliby z wizyty. Kolejne przepychanki na Twitterze, nieprzychylne wypowiedzi z obu stron przy niemal każdej możliwej okazji pogłębiały tylko atmosferę całkowitej niechęci. Kulminacja całego procesu miała miejsce w niedawno zakończonym sezonie. Napisy Black Lives Matter pojawiły się na parkiecie i na koszulkach graczy. Nagle w ramach protestu, wszystkie drużyny zaczęły klęczeć podczas hymnu, co nie przypadło do gustu Trumpowi, który nazwał NBA organizacją polityczną. Wreszcie protest i chwilowe przerwanie sezonu które odbiło się szerokim echem, także poza światem sportu ostatecznie pogrzebały jakiekolwiek relacje na linii prezydent USA – NBA.
Gwiazdy NBA dbają o frekwencję wyborczą
Konflikt z Donaldem Trumpem i brak akceptacji dla jego polityki, a także późniejszy protest i odzew, jaki on wygenerował, sprawił że gracze NBA zauważyli w końcu dobitnie, jak wielki wpływ mają na życie zwykłych ludzi. Szczególnie dla ludności afroamerykańskiej i to nie tylko w kontekście sportowym, ale także w innych aspektach życia. I tę platformę postanowili w tym roku wykorzystać.
Dlatego też na koszulkach meczowych i treningowych zaczęły się pojawiać hasła: Vote! W przerwach między spotkaniami obok zwyczajowych reklam Burger Kinga, czy samochodów marki KIA, niemal w każdym bloku pojawiały się także spoty zachęcające obywateli do głosowania. Brali w nich udział nie tylko zawodnicy, ale także trenerzy, działacze, właściciele czy inne osoby związane w jakiś sposób z ligą. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej.
Przy każdej możliwości, w pomeczowych wywiadach, w mediach społecznościowych, we wszelkich występach publicznych gracze sami z siebie podkreślali wagę wyborów i namawiali do głosowania. Przyznawali jednocześnie, iż do tej pory sami często nie głosowali, nie wierząc, że są w stanie coś zmienić, nawet pomimo swej pozycji społecznej.
„Lubię być szczery w moim własnym podcaście, więc teraz będzie tak samo. Prawda jest taka Ameryko, że nigdy wcześniej nie głosowałem. W tym roku jednak poszedłem, skoro biorę udział w tych wszystkich kampaniach na rzecz głosowania. Niczego bowiem nie lubię bardziej niż hipokryzji.” – powiedział Shaquille O’Neal.
„Nie głosowałem poprzednim razem, bo nie wierzyłem, że to cokolwiek zmieni. Kiedy patrzysz na statystyki widzisz jak wielu młodych Afroamerykanów nie chodzi głosować. Sam byłem jednym z nich, ale edukowałem się w tym temacie i zrozumiałem jak ważne jest ignorowanie tych wszystkich wymówek, żeby nie iść na wybory i skorzystanie z prawa głosu.” – dodał Draymond Green.
Same słowa rzadko osiągają pożądany efekt, dlatego też gracze postanowili poprzeć je konkretnymi działaniami.
LeBron James postanowił przewodzić innym w tej kwestii. Razem z m.in. Michaelem Bloombergiem zobowiązał się pokryć ponad 27-milionowe zaległe kary ponad 13 tysięcy byłych więźniów stanu Floryda, aby Ci mogli głosować (prawo zakazuje oddania głosu byłym więźniom, jeśli zalegają oni z opłatami).
Następnie LBJ wraz z kilkoma innymi osobistościami w świecie sportu i nie tylko (m.in Odell Beckham Jr) zorganizował kampanię More than a Vote. Jej głównym zadaniem była mobilizacja ludności do głosowania i wszelkie działania mające na celu ułatwienie dostępu do lokali wyborczych. Wsparcie tym działaniom publicznie wyraził były prezydent Barack Obama, a po jego wypowiedzi momentalnie zapisało się około 10 tysięcy nowych osób. Łącznie w ramach tej kampanii do pracy przy zbieraniu i liczeniu głosów zgłosiło się ponad 40 tysięcy ochotników.
Zdając sobie sprawę ze specyfiki obecnych czasów, koszykarze rozumieli, że chcąc faktycznie doprowadzić do zmiany trzeba dostosować przekaz do teraźniejszości. Szczególnie, jeśli chce się dotrzeć do młodzieży. Dlatego też wspominane More than a Vote stworzyło specjalną dwu-odcinkową serię filmów poświęconą znaczeniu głosowania, umieszczając ją… w grze NBA 2k21.
Taka mobilizacja dotyczyła jednak wszystkich zawodników, nie tylko tych największych. Jak informowali szefowie Związku Zawodników NBA, w tym roku do głosowania zarejestrowało się ponad 96% spośród wszystkich graczy, podczas gdy w 2016 roku było to zaledwie 22%. 20 z 30 zespołów miały 100% osób zarejestrowanych wyborców. Na tym nie koniec – zawodnicy i trenerzy sami zaczęli wychodzić z inicjatywą do właścicieli, aby nieużywane tymczasowo hale sportowe przeobrazić w ogromne lokale wyborcze.
„Jeśli mogliśmy w jakiś sposób pomóc ludziom zagłosować wcześniej lub przez pocztę, to znaczy, że wykonaliśmy fantastyczną robotę.” – powiedział trener Hawks, Lloyd Pierce
„W naszym świecie, drużyny sportowe i sami zawodnicy mają ogromny posłuch. To coś pięknego, że wykorzystują go na rzecz demokracji. Nie ma bardziej szlachetnej misji.” – dodał Vivek Ranadive, właściciel Sacramento Kings.
Nie wszędzie się to udało – w Miami władze miasta wybrały w tym celu nie halę Heat, lecz muzeum. Mimo wszystko 20 spośród 30 zespołów otworzyło hale dla wyborców i zobowiązało się zapłacić swoim pracownikom, jeśli ci będą pomagać przy głosowaniu. Na tym się nie skończyło – Sacramento Kings postanowili zorganizować akcję „Rally the Vote” edukującą społeczeństwo w temacie głosowania i zachęcającą inne kluby do tego samego. Golden State Warriors, Atlanta Hawks i Detroit Pistons rywalizowały w mediach społecznościowych o to, która ekipa ma najwięcej zarejestrowanych do głosowania fanów. Największa od ponad 100 lat frekwencja wyborcza wynikła m.in z takich właśnie inicjatyw.
Realny wpływ
Łącznie we wszystkich halach NBA zagłosowało prawie 300 tysięcy osób, dzięki czemu mocno rozładowano poważny problem wyborczy w Stanach, czyli olbrzymie kolejki, często zniechęcające ludzi. Szczególnie że głosowanie odbywa się przecież w trakcie normalnego dnia pracy. Nie mamy żadnej pewności, lecz można dosyć bezpiecznie założyć, że większość spośród tych 300 tysięcy osób w innych okolicznościach na wybory by się nie wybrała.
Idealnym przykładem oddającym wagę tych działań jest stan Georgia. Tam szefowie Atlanty Hawks postanowili na wniosek trenera zespołu Lloyda Pierce’a udostępnić halę do głosowania, z czego skorzystało ponad 40 tysięcy osób. Dlaczego to takie ważne? Otóż stan ten zwykle padał łupem Republikanów. Tymczasem ku zaskoczeniu ekspertów wygrał w nim Biden różnicą minimalną bo wynoszącą około 14 tysięcy głosów. Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że w State Farm Arena głosowali głównie Republikanie, jednak są spore szanse, iż te kilkadziesiąt tysięcy oddanych tam głosów przeważyło o wyniku całego stanu. Tym bardziej, że zdaniem analityków to właśnie czarnoskórzy wyborcy z wielkich miast takich jak Atlanta zdecydowali o zwycięstwie Demokratów w Georgii.
Oczywiście, taka mobilizacja pośród ludności afroamerykańskiej nie wynika tylko i wyłącznie z powodu tego, że usłyszeli zachętę ze strony graczy NBA. Naprawdę wiele organizacji i ugrupowań działało w tym roku na rzecz budowania świadomości i zachęcania do głosowania. Black Voters Matter Fund, BlackPAC, czy Community Change Action żeby wymienić kilka.
Dzięki temu również frekwencja wśród czarnoskórych obywateli będzie bardzo wysoka, najprawdopodobniej rekordowa. Jak zauważa Financial Times: frekwencja Afroamerykanów, którzy w przytłaczającej większości (około 90%) głosują na Demokratów w wielkich miastach takich jak Filadelfia, Milwaukee czy Detroit była kluczowa dla wygranej Bidena w 2020 i przegranej Clinton w 2016 roku. A na tę frekwencję już bezpośredni wpływ miała w tym roku działalność osób ze świata NBA.
Co prawda, jak łatwo można sprawdzić, Donald Trump zwiększył w tym roku poparcie wśród czarnoskórych obywateli w porównaniu z poprzednimi wyborami. Jednakże, patrząc na to, jak znacząco większa okazała się frekwencja w tych wyborach, różnica około 2 punktów procentowych okazała się zbyt mała, aby miało to znaczenie.
“Starsi Afroamerykanie byli decydującą siłą w tym wyścigu. Szczególnie Ci powyżej 65 roku, których frekwencja w samym dniu wyborów była wyższa niż w całym 2016 roku i to w przynajmniej 6 kluczowych stanach.” – twierdził Roshi Nedungadi, dyrektor firmy HIT Strategies.
Podsumowanie
Nie chcę tutaj absolutnie stwierdzić, że to wyłącznie dzięki działaniom LeBrona Jamesa i jego kolegów, tegoroczna frekwencja mimo panującej pandemii jest najwyższa od ponad 100 lat. Nie zamierzam wyolbrzymiać ich wpływu i zapisywać sportowcom wszystkich zasług ani w ilości wyborców, ani w zwycięstwie Joe Bidena.
Wpływ jaki ta grupa ludzi wywarła, nie powinien jednak pozostać niezuważony. Czy gdyby ich znaczenie było faktycznie marginalne na wiecu wyborczym miałyby miejsce takie sytuacje?
Mimo, iż stosunkowo niewiele się o tym mówi w kontekście amerykańskich wyborów, nie sposób nie zauważyć jak wielką siłą mobilizującą i jak wielkim kapitałem politycznym okazali się w tym roku ludzie znani w głównej mierze z wyskoku i celnej ręki.
Czy jest to zwiastun nadchodzących zmian w świecie sportu? Czy zawodowi sportowcy częściej będą otwarcie zabierać głos i bardziej angażować się w kampanię? Możliwe, lecz wcale niekoniecznie. Równie dobrze może to być jednorazowa sytuacja, a za 4 lata wszystko wróci do normy (tym bardziej, że hale w trakcie rozgrywek nie będą mogły spełniać tej roli, co obecnie). To, moim zdaniem, najbardziej prawdopodobny scenariusz, lecz absolutnie nie jedyny.
Czy tak duże zaangażowanie w politykę ze strony koszykarzy, czy jakichkolwiek innych sportowców, jest zjawiskiem pozytywnym czy niekoniecznie? To już temat na całkiem osobny tekst. Czy tego chcemy, czy nie zawodowi sportowcy (przynajmniej w USA) pokazali, że w razie mobilizacji są siłą z którą należy się liczyć, dokładając wcale nie taką małą cegiełkę do zmiany prezydenta USA.