Miami Heat zatrzymali comeback! Zagrają w Finałach NBA po KAPITALNEJ serii!
Ta seria była szalona. Z niespodziewanego 3-0 dla rozstawionego z ósemką underdoga, przez niesamowity comeback faworytów do stanu 3-3, aż do Game 7, w którym Miami Heat po trzech niezwykle bolesnych porażkach znów pokazali niesamowity charakter. Heat Culture. Trener Erik Spoelstra i jego oddział walczaków znów, po trzech latach przerwy, zagra w Finałach NBA.
Cały ten hype, który zrodził się (całkiem słusznie zresztą) wokół comebacku Celtics… Heat wyłączyli ten szum, wyciszyli go:
MIA – BOS – 103:84 [4-3]
O ile seria Finałów Konferencji Wschodniej całościowo dostarczyła masy emocji, o tyle trzeba przyznać, że zabrakło w tym decydującym starciu wyrównanej końcówki. Heat od początku mocno usiedli na rywalach. Z wzajemnością – początek meczu pokazał obustronną defensywną presję. Z tym, że to Miami zniosło tę presję lepiej.
W pierwszej kwarcie Boston – pozbawiony łatwych okazji rzutowych – trafił okrągłe 0/10 z dystansu. Już po pierwszej kwarcie strata wynosiła 6 punktów, po drugiej kwarcie 11 punktów, a na starcie czwartej kwarty run 7-0 Heat na dobrą sprawę rozstrzygnął już wynik spotkania:
Niestety, jednym z kluczowych momentów tego meczu była kontuzja, jakiej nabawił się w jednej z pierwszych akcji Jayson Tatum. Niefortunnie wylądował na stopie Gabe’a Vincenta, podkręcając kostkę. Tatum co prawda nie zszedł z boiska i spędził na parkiecie ponad 41 minut, natomiast ewidentnie miał problemy z poruszaniem się. Kuśtykał, nie miał dynamiki, nie atakował obrońców z piłką. Rozegrał ten mecz na chodzonego. W sumie trafił tylko 5/13 z gry, zdobywając 14 punktów, 11 zbiórek i 4 asysty. Szkoda, że uraz wydarzył się w takim momencie, ale trudno powiedzieć, czy bez bolącej kostki Tatum pomógłby dziś Bostonowi przeciwko tak grającym Heat. Można tylko gdybać:
Miami Heat w dalszym ciągu wykorzystywało przewagi, jakie znajdowali też w poprzednim meczu – tym razem byli je jednak w stanie lepiej wyeksploatować. Erik Spoelstra przygotował zespół na ten mecz, for sure. Celtics, których pomysłem wciąż było zagęszczanie środka pola, znów pozwolili Heat rozgościć się na dystansie. Ekipa z Florydy trafiła 14/28 prób za trzy (świetne 50%, przy znów słabych 21,4% Celtics), rzucając nie tylko z łatwych pozycji. Przodował Jimmy Butler, który zaaplikował dziś kilka naprawdę solidnych trójeczek:
Tym razem jednak Heat nie ograniczyli się do rzucania z dystansu. Operując na zasłonach i szukając miss-matchy, byli w stanie znajdować też pozycje bliżej obręczy:
Jeśli można się do czegoś przyczepić po stronie Heat, to znów do decyzyjności Bama Adebayo – do jego agresji, a raczej jej braku. Dobrze wywiązał się z obowiązku oddawania piłki po podwojeniach (obok 10 zbiórek też 7 asyst), ale były sytuacje, w których (zwłaszcza z niższymi obrońcami na plecach) mógł sam kończyć akcje przy obręczy. W tym elemencie jego występ okazał się trochę 'aytonowaty’, jeśli wiesz co mam na myśli:
Tego dnia był to jednak jeden z bardzo niewielu problemów po stronie Miami Heat. Znacznie więcej mieli ich Boston Celtics. Oprócz szybko uszkodzonej kostki Tatuma, znów dały o sobie znać problemy z łokciem Malcolma Brogdona. Wszedł on co prawda na 7 minut, ale spudłował wszystkie 3 próby z gry i nie wrócił już później na parkiet.
Dziwić może fakt, że tylko 14 minut zagrał Robert Williams III. Wprowadził on do gry sporo energii. Ostatecznie on i Grant Williams, który też zagrał skromne 16 minut, byli na dobrą sprawe jedynymi rezerwowymi Bostonu. Dla Heat, dla porównania, ponad 20 minut z ławki rozegrali Lowry i Robinson, a swoje 10 minut dorzucił też Haywood Highsmith. Nie wiem, czy trener Mazulla bał się zatrząść trochę rotacją? Prosiło się o więcej Roba Williamsa:
Niestety, przy przechodzonym na jednej nodze występie Jaysona Tatuma, ciężaru nie dźwignął Jaylen Brown. Trafił tylko 1/9 za trzy, a łącznie 8/23 z gry. Rzucał dużo, szarpał, chciał pociągnąć grę, ale bezskutecznie. W sumie uzbierał (najlepsze w zespole) 19 punktów, 8 zbiórek, 5 asyst, do których dorzucił aż 8 (!) strat:
Po stronie Celtics pochwalić można chyba tylko Derricka White’a i jego 18 punktów. Co prawda znów był częstym celem ataków w koźle, natomiast w trzeciej kwarcie trafił kilka rzutów, po których naprawdę można było uwierzyć, że Boston jeszcze jest w grze:
Heat jednak, jak to się potocznie mówi, 'mieli to’. Miał to Jimmy Butler, który – jak zapowiedział – stawił się na ten mecz. Oj stawił się. Z aż 28 oddanych rzutów trafił 12 (trzeba oddać obronie Bostonu, że momentami robiła niezłą robotę), zdobywając w sumie najlepsze w zespole 28 punktów, 7 zbiórek i 6 asyst:
To Jimmy Butler został też wybrany MVP Finałów Konferencji wschodniej. Kiedy spojrzymy jednak na głosy, okaże się, że wygrał stosunkiem zaledwie 4-3 ze swoim kolegą Calebem Martinem:
Na koniec zostawiłem sobie gwiazdę tego mecz. Gościa, który wyglądał dziś jak gwiazda, jak All-Star na tle zadaniowców. Gościa pominiętego w drafcie 2019 przez wszystkie 30 zespołów. Caleb Martin był o włos, by zgarnąć tę nagrodę MVP Finałów Konferencji. Prawie 20 punktów na mecz, prawie 49% skuteczności za trzy, pięć meczów rozegranych z ławki i przede wszystkim równa, stabilna forma przez całą serię. Nie zrozumcie mnie źle – Jimmy był genialny, kiedy był genialny. Momentami jednak nie był. Wybór był trudny.
W decydującym meczu obaj zagrali świetnie. Występ Martina był o tyle cenny, że kiepsko wypadł Gabe Vincent, który zagrał tylko 26 minut i chyba dalej odczuwa problemy z kostką. Punkty Martina były bardzo potrzebne, a ten ich dostarczył. Trafił 11/16 z gry, w tym 4/6 za trzy, zdobywając 26 punktów, 10 zbiórek i 3 asysty:
Caleb Martin, Gabe Vincent, Max Strus – to są zawodnicy, z jakich Erik Spoelstra jest w stanie ulepić drużynę na Finały NBA. Pominięci w drafcie, chodzące definicje koszykarskiego zadaniowca.
Nieprawdopodobna seria. Szacunek dla Heat, że byli w stanie władować najlepszej drużynie wschodu 3-0. Szacunek, że byli w stanie podnieśc się po trzech bardzo bolesnych ciosach. Szacunek dla Bostonu, że pomimo straty 0-3 nawiązał walkę i prawie zwieńczył ten comeback. Generalnie jeden wielki szacunek. Dostaliśmy kawał pięknego, playoffowego basketu.
Czas na Grande Finale.