Giannis wyprowadził Bucks na 3-1, liderzy Warriors zawiedli w końcówce

Giannis wyprowadził Bucks na 3-1, liderzy Warriors zawiedli w końcówce

Curry i Durant zaprzepaścili szansę na dogrywkę, pudłując dwie kolejne trójki na remis w końcówce. Giannis z kolei poprowadził Bucks do trzeciego z rzędu triumfu nad Celtics, dającego bezpieczną przewagę w serii.


Bucks – Celtics – 113:101 (3-1)
Warriors – Rockets – 108:112 (2-2)


Trzy serie drugiej rundy dobrnęły do wyniku 2-2 – dobrze dla widowiska, jest szansa na równą serię i dużo emocji. Z tego trendu wyłamała się jednak seria Bucks z Celtics. Milwaukee, po tym jak przegrywało 0-1 po pierwszym meczu w Wisconsin, wygrało 3 mecze z rzędu (w tym 2 na wyjeździe!), jako pierwszy zespół wychodząc na stosunkowo bezpieczne prowadzenie w serii. Stosunkowo bezpieczne dlatego, że nie często zdarza się wygrana przy stanie 1-3. Teraz to Celtics musieliby wygrać trzy mecze z rzędu, a na to się obecnie nie zapowiada.

W ten mecz Boston wszedł całkiem nieźle, na przełomie pierwszej i drugiej kwarty udawało się nawet utrzymać blisko 10-punktowe prowadzenie. Bucks jednak odrobili na przełomie drugiej i trzeciej odsłony, by przez kilkanaście minut prowadzić zaciętą walkę punkt za punkt. Taki stan rzeczy skończył się jednak w końcówce trzeciej kwarty – wtedy to Bucks zaliczyli szybki run 9-0, dający im stosunkowo bezpieczną przewagę, którą udało się utrzymać do końca. Co ciekawe, ten kluczowy moment nie miał miejsca wtedy, kiedy wielkiego zrywu dokonał Giannis Antetokounmpo, czy Khris Middleton. Był to moment, w którym po parkiecie biegali rezerwowi, a architektem sukcesu w tym przełomowym punkcie meczu okazał się być niezawodny George Hill.

W całym meczu George Hill zdobył 15 punktów, 4 zbiórki i 5 asyst, ale co ważne, pomógł Bucks uciec na kilka posiadań. Co znamienne, w tym meczu punkty zdobyte przez ławkę rezerwowych przemawiają zdecydowanie na korzyść Milwaukee – w tym aspekcie Bucks wygrali aż 32:7. Poza Georgem Hillem 9 punktów z ławki zdobył Pat Connaughton, a kolejne 6 dorzucił Ersan Ilyasova.

Na przestrzeni całego meczu to jednak Giannis Antetokounmpo wypadł najlepiej. Zdobył 39 punktów, 16 zbiórek i 4 asysty, trafiając 15/22 rzutów z gry, 2/5 zza łuku i popełniając tylko 2 straty. To jego świetna gra w czwartej kwarcie pozwoliła utrzymać wypracowane wcześniej prowadzenie – w ostatniej odsłonie spotkania zdobył aż 17 ze swoich punktów.

źródło:YouTube/NBA

Dwóch pozostałych współliderów okazało się nieco nieskutecznych – zarówno Eric Bledsoe jak i Khris Middleton skończyli z dorobkiem 13 punktów. Pierwszy nie trafił żadnego z 4 oddanych rzutów za trzy, drugi trafił tylko 2/10. Znacznie lepiej poradził sobie mimo wszystko duet obwodowych Celtics. Kyrie Irving skończył mecz z 23 punktami, 6 zbiórkami i 10 asystami – trzeba jednak przyznać, że skuteczność 7/22 z gry i 1/7 za trzy też pozostawia wiele do życzenia. W tym duecie kolejne 16 punktów dorzucił Jaylen Brown, który podobnie jak Kyrie miał problemy z faulami.

Kolejne 20 punktów dla Celtics zdobył Al Horford, który dołożył też 6 zbiórek i 5 asyst. Jayson Tatum i Marcus Morris zrobili dobra robotę na deskach, łącznie zbierając aż 24 piłki, jednak łącznie trafili też tylko 2/9 rzutów za trzy. Mecz generalnie nie należał do najskuteczniejszych. Przy podobnych statystykach po stronie obu drużyn, to ona właśnie czyniła różnicę – Bucks trafili 44% swoich rzutów (tylko 22% za trzy!), podczas gdy Celtics trafili niecałe 38% rzutów (również 22% za trzy). Sporo skuteczności zabrała Celtom ławka – Gordon Hayward trafił 1/5 rzutów, Terry Rozier również 1/5, a wracający do gry po kontuzji Marcus Smart zaledwie 1/7, z czego wszystkie próby stanowiły rzuty za trzy. To było bardzo słabe powrotne 15 minut Marcusa Smarta. Jedyna nadzieja Celtics w tym, że kolejne minuty Smarta będą lepsze i pomogą tę serię odwrócić. Nie zapowiada się na to, ale czegoś kibice Celtics muszą się teraz chwycić. Nieefektywność Irvinga i problemy z punktami z ławki mogą pogrążyć tegoroczny skład Bostonu.


Rockets nie poddali się, kiedy wyjeżdżali z Oakland z wynikiem 0-2. Wygrali dwa kolejne mecze u siebie i sprawili, że sprawa awansu wciąż jest jeszcze otwarta. Przewaga parkietu wciąż jest po stronie Warriors, więc to Rakiety muszą wygrać któryś z meczów wyjazdowych, ale wydaje się, że zaczynają się oni rozkręcać, więc nie jest to scenariusz wykluczony.

Spotkanie numer cztery było wyrównane od startu, aż do połowy drugiej kwarty. Wtedy w dwie minuty Houston zaliczyło run 11-2, który dał im stosunkowo bezpieczną przewagę. W trzeciej kwarcie Rakietom udało się osiągnąć prowadzenie różnicą nawet 17 punktów, ale mistrzowie nie zamierzali tak łatwo odpuścić. Trójka Stepha Curry’ego na 19 sekund przed końcem przybliżyła Warriors na jedno posiadanie – na tablicy widniał wynik 108:110. GSW ratowali się więc faulami i wydawało się, że może to przynieść efekt, kiedy James Harden nie trafił jednego z rzutów wolnych. Przy wyniku 108:111 Kevin Durant dostał szansę na wyrównanie, ale spudłował trójkę na 8 sekund przed końcem. Po ofensywnej zbiórce Draymonda Greena szansę dostał też Steph Curry, który także nie trafił zza łuku.

Sam fakt, że Warriors udało się doprowadzić do takiej końcówki jest godny uznania, jednak w kluczowym momencie obaj liderzy niestety zawiedli. Fakt, że decydujące trójki nie wpadły jest jednak znamienny – Warriors w tym meczu trafili tylko 24% prób zza łuku, co jest wynikiem słabym nawet w porównaniu z również niezbyt imponującą skutecznością Rockets na poziomie 34%. Lider zespołu, Kevin Durant, zdobył 34 punkty, 7 zbiórek i 5 asyst, trafiając dobre 12/22 rzutów z gry i dające się znieść 2/6 za trzy. Imponujące, biorąc pod uwagę, że doznał kontuzji łokcia w pierwszej kwarcie.

Steph Curry z kolei skończył z dorobkiem 30 punktów, 4 zbiórek i 8 asyst, trafiając zaledwie 4/14 rzutów z dystansu. Kolejne 1/6 zapewnił Klay Thompson, a 1/4 Andre Iguodala. Warriors znów nie trafiali trójek i po raz kolejny nie wygrali pod koszami, gdzie to Houston zebrało więcej piłek (50:43), wywalczając aż 13 desek w ataku.

Fakt, że Rockets dali dojść Warriors tak blisko w końcówce wynika głównie z  faktu, że sami zaczęli oni grać fatalnie. James Harden na przykład rozgrywał świetny mecz – łącznie zdobył 38 punktów, 10 zbiórek i 4 asysty, trafiając 6/17 rzutów zza łuku. W samej czwartej kwarcie jego skuteczność na dystansie to 0/6 – do tej pory trafił więc bardzo dobre 6/11.

źródło:YouTube/House of Highlights

Eric Gordon zdobył kolejne 20 punktów, ale on też poszedł w Stepha Curry’ego i jego skuteczność na dystansie to bardzo słabe 2/12. Łatwo się domyślić, że nie był to mecz najpiękniejszy dla oka. Po raz kolejny zadecydowały takie detale, jak PJ Tucker walczący pod koszem w roli centra. Spędził na parkiecie 41 minut i zdobył on 17 punktów i 10 zbiórek, z czego aż 5 ofensywnych. Clint Capela tym czasem w 21 minut uzbierał 6 punktów i 9 zbiórek, nie będąc w tej serii kluczowym ogniwem. paradoksalnie to obniżenie składu pozwoliło Rockets wygrywać na deskach, a co za tym idzie ograniczyć nieskutecznych w tej serii na dystansie Warriors.