Dobra, na spokojnie – czy ten Gobert w Wolves ma w ogóle sens?

Dobra, na spokojnie – czy ten Gobert w Wolves ma w ogóle sens?

Dobra, na spokojnie – czy ten Gobert w Wolves ma w ogóle sens?

Przyznam się na wstępie – piszę to z perspektywy kogoś autentycznie zajaranego tą wymianą. Bardzo chcę oglądać w League Passie twin-towers, chcę oglądać wspólne minuty Goberta i Townsa, chcę zobaczyć jak radzą sobie z tym inne ekipy. Najzwyczajniej w świecie lubię, kiedy coś się dzieje, kiedy można obejrzeć coś 'innego’. Nie pisze tego z kolei z perspektywy kibica Timberwolves – pisanie z perspektywy kibica jakiejkolwiek drużyny NBA byłoby dla tego portalu przekleństwem. Na szczęście nigdy nie byłem kibicem żadnej ekipy – ewentualnie konkretnych składów, konkretnych historii. Na przykład młodych Raptors po przyjściu Scottiego Barnesa. Nie oznacza to, że wskakuję na ich bandwagon i zostaję die hard fanem Raptors po grób. Po prostu lubiłem ich oglądać w tym okresie. Tak rozumianym fanem Wolves najpewniej się stanę.

Istnieją jednak prawdziwi fani Wolves, będący z nimi na dobre (rzadziej) i na złe (znacznie częściej). Ci, jak widzę po szybkim rozeznaniu Twittera, są – lekko mówiąc – niezadowoleni z wymiany po Goberta. Bywają wręcz załamani. Wcale im się nie dziwię. Istnieje wiele powodów, z których to może się źle skończyć dla Leśnych Wilków.

Czy nie za drogo?

Wolves w zamian za Goberta – a więc po cichu jednak gwiazdę tej ligi – nie oddali żadnego ze swoich trzech najlepszych graczy. Oddali grupę zadaniowców – w tym naprawdę dobrych, jak Pat Beverley. Oddali też jednak morze, ocean picków. Oddali taką paczkę, na której widok Sam Presti musiał zzielenieć z zazdrości. Przypomnijmy – Jazz za swojego defensywnego lidera dostali pierwszorundowe picki w 2023, 2025 i 2027 roku. Żaden z nich nie jest chroniony, Chroniony w top 5 jest dopiero pick w 2029 roku. Wszyscy wiemy jakim scenariuszem to pachnie. Projekt 'dwie wieże’ nie wypala, Anthony Edwards odchodzi z klubu, Wolves popadają w totalną beznadzieję, a za miejsca w ogonie dostają wysoki pick tylko co drugi rok. Na ratunek na rynku wolnych agentów nie ma co liczyć – żaden topowy wolny agent nigdy sam z własnej woli nie przyszedł do Minneapolis. Gracze NBA zarabiają grube miliony, ale niechętnie wydają je na szaliki i czapki uszanki.

Cena okazała się rzeczywiście duża. Ryzyko, które podjęli włodarze Wolves jest ogromne. Niemniej! Coś zrobić trzeba było. Wolves bujają się z tym Townsem – który jest przecież świetnym zawodnikiem, z szerokiej ligowej czołówki – od 7 lat. Teraz trafiła im się druga perełka – Anthony Edwards. Kiedy ma się klub w Minneapolis, nie można dokoptować im bez problemów kolejnej gwiazdy, która sama przyleci jak do nie przymierzając Lakers (którzy notabene też byli kiedyś klubem z Minneapolis). W końcu musiał przyjść moment prawdy – albo teraz, albo nigdy. Duet o takiej sumie talentu jak Towns i Edwards mógł się im już nie trafić – nawet z tymi czterema oddanymi pickami.

Ponownie – nie za drogo?

Skoro już ustaliliśmy, że Wolves oddali za kontrakt Goberta naprawdę dużo, to przyjrzyjmy się teraz temu, ile będą musieli Gobertowi zapłacić. Tu robi się naprawdę intensywnie.

Umowa Goberta obowiązuje aż do sezonu 2025/26 włącznie – z opcją gracza na ostatni rok. Po kolejnym sezonie, za każdy kolejny zarobi powyżej 40 milionów dolarów – w tym 46 milionów w ostatnim sezonie. Karl-Anthony Towns z kolei podpisał dopiero co przedłużenie z Timberwolves. Wchodzi ono w życie od sezonu 2024/25 i od razu zarobi on 50 baniek za sezon. Oznacza to, że za dwa sezony, Wolves będą płacić prawie 95 milionów dolarów za duet centrów.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Anthony Edwards. Jego debiutancka umowa kończy się wraz z sezonem 2023/24, co oznacza, że we wspomnianym sezonie 2024/25 w życie wejdzie najpewniej przedłużenie jego umowy – najpewniej maksymalne. Nie wiemy jeszcze, ile będzie wynosił wtedy maksymalny kontrakt, ale na pewno kilkadziesiąt milionów – załóżmy około 40 (Morant za pierwszy rok swojego przedłużenia po kontrakcie debiutanckim zarobi 33 miliony). Mamy więc ponad 130 milionów dolarów na 3 zawodników. Naprawdę na grubo.

Zwróciłbym jednak uwagę na jeden ważny fakt. W 2025 roku w życie wejdzie nowa umowa NBA dotycząca praw telewizyjnych. Poprzednia, podpisana w 2016 roku, warta była w sumie 24 miliardy dolarów. Nowa ma – według szacunków – osiągnąć łączną wartość około 75 miliardów dolarów. Nowa umowa oznacza nowe zarobki klubów, a to oznacza proporcjonalnie wyższe salary cap. W 2016 roku wraz z nową umowa telewizyjną salary cap wzrosło niesamowitą wręcz wartość 35%. W liczbach bezwzględnych jest to skok z 70 milionów do ponad 94 milionów dolarów. Dziś salary cap wynosi około 122 milionów dolarów. Zakładając obecnie hipotetyczny wzrost o 35% – choć ten może być przecież zupełnie inny – salary cap wzrosłoby do 164 milionów dolarów. A przecież wzrośnie dopiero za dwa lata – dwa lata (najpewniej) mniejszych wzrostów. Więc to hipotetyczne 35% będzie wzrostem od sumy wyższej niż 122 miliony dolarów.

Co chcę przez to powiedzieć – kiedy w życie wejdzie nowa umowa Edwardsa, te trzy kontrakty mogą wcale nie być tak bolesne. Jasne – dwa kolejne sezony będą najpewniej oznaczać dla nowych właścicieli Wolves (którzy kupili klub w maju tego roku) podatek od luksusu. Chyba jednak się z tym liczą.

Ale po co dwóch centrów?!

No i ostatni problem, chyba najważniejszy. problem stricte boiskowy. Jak grać na parkiecie dwoma centrami obok siebie? No bo przecież nie po to chyba płacisz dwóm zawodnikom po 40 milionów za sezon, żeby jeden z nich siedział na ławce.

Tak – to będzie naprawdę karkołomne.

Zwłaszcza w obronie. W ataku problem jest nieco mniejszy. Ba, może nie będzie go wcale. Towns to świetny strzelec, więc problem zabierania sobie przestrzeni nie powinien wystąpić. Powiem więcej – podwójna zasłona dla Edwardsa lub Russella, po której Gobert roluje pod obręcz, a Towns wychodzi na obwód, może być palce lizać. Podobnie jak wszelkie akcje a’la Milwaukee Bucks, w których nieźle przecież podający Towns, daje z przewyższenia piłkę do drugiego podkoszowego, jak Giannis do Portisa/Lopeza/kogokolwiek innego. W ataku opcji jest kilka. Wróćmy do obrony.

Rudy Gobert to jest kotwica. Zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Może stanowić Twój centralny punkt defensywy, a sama jego obecność pod koszem odstrasza rywali od podejmowania prób penetracji. Musisz jednak bardzo uważać, żeby rywal nie wyciągnął go spod kosza. Na przestrzeni lat bardzo poprawił on pracę na nogach i uważam, że wciąż jest w tym aspekcie trochę niedoceniany, ale mimo wszystko nie chcesz, żeby Gobert krył jakiegokolwiek potrafiącego rzucać zawodnika. Jako trener zespołu z Gobertem musisz kombinować, żeby pozostała czwórka mogła wychodzić wysoko za niego tak często, jak to tylko możliwe.

Towns z kolei ma łatkę obrońcy beznadziejnego. Przez ostatnie dwa lata zrobił naprawdę dużo, żeby tę łatkę zrzucić. Trener Chris Finch znalazł na niego sposób i uczynił z niego centra, który zamiast na zasłonach schodzić tak nisko jak się da i modlić się, żeby przeciwnik nie trafił, zaczął wychodzić do zasłon wysoko, zmieniać krycie. Co więcej, zaczął to robić skutecznie:

Jednego jednak wcale nie poprawił – jest to obrona obręczy. Żadna drużyna nie pozwalała rywalom w zeszłym sezonie na więcej celnych rzutów spod obręczy niż Timberwolves. Wśród 81 centrów, którzy zagrali w zeszłym sezonie przynajmniej 30 meczów, aż 68% skuteczniej broniło rzuty rywali w odległości mniejszej niż około 2 metrów (6 feet) od obręczy. Od Goberta lepszych było tylko 5%. Kolega broniący obręczy w teorii jest idealnym dopełnieniem Townsa. Z tym, że to na stałe oddelegowuje Townsa dalej od kosza, do krycia czwórek. Czwórek, które przecież we współczesnej NBA nie różnią się często od dwójek.

W ogóle zaczną się kłopoty, kiedy rywale wyjdą niskimi ustawieniami. Niskimi, w znaczeniu bardzo niskimi – bez centra, z samymi rzucającymi skrzydłowymi. To nie przypadek, że Jazz tak często przestawali radzić sobie w Playoffach. To był moment sezonu, w którym rywale wyciągali niskie piątki przygotowane specjalnie na serię z Utah. Gobert tracił wtedy większość swojej boiskowej wartości. Teraz należy wyciągniętego na obwód Goberta przemnożyć przez nienadążającego przez cały mecz na nogach na przeciwko niższemu rywalowi Townsa. Wyjście wysoko do zasłony i zmiana na niej krycia to coś zupełnie innego, niż nominalne krycie zawodnika z obwodu.

O ile w sezon ile regularnym, przeciwko standardowym rotacjom pozostałych zespołów, te defensywne kłopoty najpewniej uda się przykryć jakąś strefą, w której Goberta przyspawa się do obręczy, a z Townsa zrobi zawodnika wychodzącego z rotacjami do wyżej ustawionych kolegów. Wierzę, że trener Chris Finch coś takiego poukłada. Jak zareagują jednak na przygotowanych na to rywali grających w serii Playoffowej 5-0? Szczerze – nie wiem. Wiem jednak, że na poziomie mistrzowskim koncept 'twin-tower’ miał ostatnio znaczenie w 2003 roku. Żyją pełnoletni ludzie, którzy urodzili się po ostatnim mistrzostwie zdobytym przez zespół prowadzony przez dwóch centrów. Mówimy o czasach, w których zespoły oddawały średnio mniej niż 15 trójek na mecz. Nie zanosi się na to, by Wolves tę tendencję odwrócili. jest jednak szansa, że obejrzymy coś ciekawego. Mi, oglądającemu to wszystko z fotela, to do szczęścia w zupełności wystarczy. Fanom Wolves współczuję, że szanse na zdobycie w najbliższych latach tytułu będą znikome. Ale hej, głowa do góry – bez tego ruchu też nie byłyby przesadnie wysokie.