Czy oglądamy właśnie początek końca Utah Jazz?

Czy oglądamy właśnie początek końca Utah Jazz?

Pamiętacie jeszcze jak zaczęła się pandemiczna przerwa w NBA? Wydaje się, jakby to było już tak strasznie dawno temu… W istocie, było to już cztery miesiące temu, a więc całkiem dawno. Naszym pacjentem zero był Rudy Gobert, który mimo wielu ostrzeżeń zbagatelizował sprawę i ostentacyjnie złamał zasady epidemiologicznej higieny osobistej, obmacując wszystkie mikrofony przy wyjściu z konferencji prasowej.

Powiedzmy sobie szczerze – to, że akurat Gobert jako pierwszy koszykarz NBA został zdiagnozowany jako zarażony COVID-19 jest dziełem złośliwego przypadku. Retrospektywnie patrząc na to, jak szybko rozprzestrzenił się wirus w USA, łatwo dojść do wniosku, że prędzej czy później (raczej prędzej) któryś koszykarz zostałby zarażony niezależnie od stopnia ostrożności. To pamiętne zachowanie centra Jazz zostanie jednak zapamiętane jako symboliczne – pokazujące jego brak rozwagi i niezdrową dozę beztroski.

Szybko okazało się, że Gobert nie jest jedynym zarażonym – wśród pozytywnie zdiagnozowanych znalazł się Donovan Mitchell. Lider zespołu z Salt Lake City miał Gobertowi za złe jego nierozwagę i dość szybko do opinii publicznej przedostała się informacja, że relacje między panami są raczej nieprzyjemne. Na dzień dzisiejszy, po kilku miesiącach przerwy, zapewniają oni oczywiście, że wszystko jest już w porządku. Potwierdza to choćby sam Mitchell w niedawnej wypowiedzi dla The Athletic:

„To było długie kilka miesięcy. Na ten moment między mną a Rudym [Gobertem] wszystko w porządku. Wyjdziemy na parkiet i będziemy gotowi do grania. To, co jest słabe w całej tej sytuacji, to że oddaliło od siebie wszystkich w drużynie, próbujących robić swoje. Idziemy więc naprzód i w tym momencie drużyna jest najważniejsza. Cokolwiek wydarzyło się między mną i Rudym, już się wydarzyło. Teraz jesteśmy gotowi by grać i skupić się na zespole.”

„To żadna tajemnica, że na początku nie byłem szczęśliwy. Ale nie chciałem też dalej zajmować się czymś, co nie było prawdą – nie chciałem dawać klików tym wszystkim nagłówkom. Jako zespół wiemy jaka jest sytuacja wewnętrzna i to wystarczy. Moi koledzy, trenerzy – wiedzieli i wiedzą jak się z tym wszystkim czułem, więc chciałem to już zostawić za sobą. Spójrz tylko na te wszystkie wielkie duety, które osiągały sukces. Nie zawsze będzie idealnie. Zawsze zdarzają się jakieś tarcia i to w każdym zespole. Czasem nie zawsze dogadujesz się i spotykasz z kolegami z drużyny. Czujemy jednak, że możemy grać razem i jesteśmy na to gotowi.”

Jak słusznie zauważył Mitchell, były w historii wielkie duety, które nie do końca się ze sobą dogadywały a i tak osiągały sukcesy. Warto też jednak pamiętać, że gdyby na przykład Kobe i Shaq lepiej się dogadywali, osiągnęliby prawdopodobnie jeszcze więcej. A skala duetu też jest nieporównywalnie inna – podkopana relacja Goberta i Mitchella może więc osłabić ich potencjał jako trzonu zespołu. Na ile będzie to widoczne w tym wznowionym sezonie – trudno powiedzieć, ponieważ obraz będzie mocno zniekształcony przez długą przerwę i brak zwyczajowych warunków do przygotowania się. Jazz są jednak w trudnym położeniu. Z powodu operacji nadgarstka z gry wypadł Bojan Bogdanovic. Łatwo tej straty nie docenić, ale to był w trwającym sezonie drugi najlepszy strzelec zespołu, notujący średnio 20 punktów i ponad 41% skuteczności za trzy. Pick’n’roll Mitchella i Goberta miał szansę być groźną bronią w dużej mierze dzięki jego rozciągnięciu gry. Poza Bogdanovicem, Jazz niewielu mają dobrych strzelców grających bez piłki.

Łatwo wskazać Utah jako kandydatów do bycia największym rozczarowaniem. Ich udział w Playoffach jest już matematycznie zapewniony, ale jeśli spadną z czwartego miejsca, ciężko będzie im już w pierwszej rundzie, zwłaszcza jeśli trafią na kogoś z trójki Lakers-Clippers-Nuggets. Nad będącymi obecnie na siódmej pozycji Mavs mają oni obecnie tylko 2,5 meczu przewagi. Ewentualna porażka już w pierwszej rundzie będzie rozczarowaniem, nie ma co do tego wątpliwości. W tych nietypowych warunkach dałoby się to jednak wybaczyć, mając w perspektywie kolejne sezony tego wciąż jeszcze dość młodego przecież duetu liderów. Do tych kolejnych sezonów wcale nie musi jednak dojść.

Trzeba pamiętać o tym, że tarcia na linii Mitchell-Gobert nie zaczęły się od feralnej afery epidemiologicznej. Już wcześniej słychać było głosy o średnim dopasowaniu – głosy puszczane mimo uszu, gdyż na parkiecie ta współpraca raczej broniła się wynikami. Gobert z Mitchellem jednak jeszcze przed całym tym pandemicznym zamieszaniem nie byli dobrymi przyjaciółmi. O ile – jak wspomniał Mitchell – sprawny koszykarski duet nie musi się przyjaźnić poza boiskiem, o tyle tarcia tej dwójki miały podłoże stricte koszykarskiej. Kuluarowa opinia o francuskim środkowym jest… cóż, nienajlepsza. Uchodzi on raczej za marudę, o czym opowiadał choćby Tim MacMahon w ostatnim odcinku podcastu The Lowe Post. Gobert czuje, że nie jest tak dużą gwiazdą, jaką mógłby być, biorąc pod uwagę jego wkład w grę. Nie jest tak efektowny w grze jak Mitchell, nie jest tak charyzmatyczny jak Mitchell, nie jest też tak oddany społeczności jak Mitchell, który pojawia się na wielu lokalnych imprezach okolicznościowych.

Siłą rzeczy więc Gobert w świadomości kibiców jest powoli spychany do roli side-kicka – Robina obok Batmana. Ma on jednak przeświadczenie, że mogłoby być inaczej, gdyby tylko Mitchell częściej podawał mu piłkę pod kosz. Brzmi jak casus Dwighta Howarda, który jeszcze kilka lat temu mocno narzekał na to, że nie daje mu się grać tyłem do kosza. W jednym z niedawnych tekstów dla ESPN wspomniany MacMahon powoływał się na źródło z wewnątrz klubu, które opowiada o tym, że Gobert dość mocno przeżywa każdą sytuację, w której jest n na otwartej pozycji, a nie dostaje podania:

„Rudy musi znajdować swoje miejsce na boisku, a Donovan nie jest w stanie zawsze na wszystko zareagować. Czasem trzeba to rozegrać jak partię szachów i udobruchać swoich partnerów. Stało się, lecimy dalej. Czy chodzi o to, żeby zawsze udowodnić swoją rację, czy żeby spróbować wspólnie wygrać?”

Cóż – prawda jest taka, że Donovan Mitchell nie należy do elity, jeśli chodzi o wizję gry i umiejętność podania. To on spędza zdecydowaną większość czasu z piłką w rękach, natomiast jego umiejętności nie predysponują go do bycia nominalnym rozgrywającym. Trudno postawić go obok Bookera, czy Doncicia, którzy jako rzucający obrońcy potrafią rozprowadzić piłkę w ataku pozycyjnym. W tym sezonie Mitchell spędził rekordowe 49% swoich minut jako rozgrywający, notując 5,9 asysty w przeliczeniu na 100 posiadań. Daje mu to 69. miejsce w ligowej stawce, między innymi za Dariusem Garlandem, Masonem Plumlee, czy Zachiem LaVinem (!). Zarząd ściągnął do pomocy Mike’a Conley’a, ale kontuzje jego i pozostałych playmakerów zmusiły Mitchella do jeszcze częstszego podejmowania prób rozegrania. Nie jest to rozwiązanie najlepsze. Sam Rudy Gobert przyznaje jednak, że może trochę przesadza ze swoimi reakcjami:

„Rozumiem to, że jestem irytujący. Potrafię być naprawdę irytujący. Myślę, że może dlatego, że [Donovan Motchell] bardzo szybko stał się bardzo dobrym graczem, byłem w stosunku do niego bardzo wymagający – nie zawsze w tym pozytywnym znaczeniu. Czasem po prostu nie zdajesz sobie z tego sprawy. Jeśli chodzi o mnie, ludzie mogą być w stosunku do mnie nieprzyjemni, a ja dobrze to zniosę, ale niektórzy naprawdę się frustrują. Rozumiem to w stu procentach. Donovan staje się lepszy z każdym rokiem, odkąd tylko się tu pojawił. Myślę, że dalej będzie stawał się coraz lepszy. To właściwie ja jestem dupkiem.”

Wspomniane wcześniej źródło z klubu daje jednak do zrozumienia, że Mitchell także mógłby się w tej relacji trochę poprawić:

„Czasem będzie zgrywał bohatera i oddawać wielkie rzuty. Wiem, że on chce być 'tym gościem’, ale czasami lepsza decyzja jest tuż pod twoim nosem i po prostu musisz podać piłkę. Musi się poprawić w tym obszarze gry i bardziej zaufać kolegom.” 

W szatni Jazz ewidentnie nie jest najprzyjemniej i zarząd najpewniej doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Kontrakty obu liderów kończą się po sezonie 2020/21, a przedłużenie umowy z Gobertem z jakiegoś powodu w ogóle nie było na przestrzeni tego sezonu podejmowanym medialnie tematem. Trzeba zastanowić się, czy na przedłużenie kontraktu Rudy Gobert może w ogóle w obecnej sytuacji liczyć. Idą trudne czasy, salary cap według przewidywań po raz pierwszy od dawna spadnie. Odkładając na bok rozważania, czy skończy się to lockoutem – czy Jazz jako klub z małego rynku będzie miał tyle pieniędzy, by zainwestować w dwa wielkie kontrakty jednocześnie? W końcu na liście płac widnieć będą jeszcze spore umowy Bogdanovicia i Inglesa (obecnie nie tak ciężkie, ale przy spadku salary może się to zmienić). Może być ciężko zatrzymać trzon ekipy, a nawet jeśli taka możliwość zaistnieje, może ona najzwyczajniej w świecie nie być najlepszym rozwiązaniem. Nienajlepsze relacje między dwójką liderów będą ogromną czerwoną flagą w momencie, w którym zarząd będzie zastanawiał się nad podjęciem ryzyka.

Obecna sytuacja prowadzi nas do scenariusza, w którym następne okienko transferowe ubarwi nam poszukiwanie przez Jazz kupca na jednego ze swoich dwóch najlepszych zawodników. Najpewniej Utah wolałoby przetransferować o kilka lat starszego Goberta i jego ostatni rok kontraktu. Handlowanie ostatnim rokiem umowy stało się w ostatnich latach standardem – jeszcze rok temu uznalibyśmy, że na pewno znajdzie się kontender chętny wzmocnić się pod koszem jednym z najlepszych centrów w lidze. Dziś jednak wartość transferowa Goberta ze względu na jego charakterologiczne kłopoty jest niska jak nigdy, a otwarcie trudna sytuacja Jazz osłabia ich potencjalną pozycję negocjacyjną. Za rok gry Goberta nie wyciągną nie wiadomo czego. Jeszcze niedawno myśleliśmy o nich jako o jednej z mocniejszych ekip zachodu, a niewykluczone, że za rok od teraz będą oni od nowa budować zespół wokół Mitchella, spadając do poziomu Phoenix Suns. Bo o ile lepsi są Jazz od Suns na ten moment? O jednego Goberta?