1v1 James Donaldson: „NBA powinno wrócić do Seattle”.

1v1 James Donaldson: „NBA powinno wrócić do Seattle”.

Kiedy mowa o Dallas Mavericks i walce o mistrzostwo NBA, na myśl przychodzi rok 2011 lub 2006. Jednak Mavs byli bardzo blisko finałów ligi wiele lat temu – w 1988 roku. Przegrali wówczas po siedmiomeczowej serii w finale konferencji z Los Angeles Lakers. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń, James Donaldson, znalazł czas, by porozmawiać o swojej karierze.

Wiele osób o tym nie wie, ale urodziłeś się w Wielkiej Brytanii. Czy możesz opowiedzieć o latach swojej młodości, a także o tym, kiedy znalazłeś się w USA i zainteresowałeś się koszykówką?

Dorastałem jako dziecko żołnierza – mój ojciec odbywał służbę wojskową w Siłach Powietrznych USA w Wielkiej Brytanii. Nie pamiętam tego, ponieważ miałem zaledwie dwa lata, kiedy wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych – do Kalifornii, gdzie dorastałem. Moja młodość nie była niczym szczególnym (przynajmniej tak sądzę). Dorastałem jako typowy młodzieniec w Sacramento w Kalifornii, gdzie nasza rodzina przeprowadziła się po tym, jak mój ojciec przeszedł na emeryturę z bazy sił powietrznych Travis w Zatoce Kalifornijskiej. Zacząłem grać w koszykówkę w szkole średniej. To był dla mnie bardzo późny start, ponieważ początkowo nie interesowałem się nią. Dopiero ciągłe namawianie przez mojego trenera koszykówki w szkole średniej, Charlesa „Chucka” Calhouna, zachęciło mnie do gry. Mimo że byłem dużym dzieckiem, nie byłem wysportowany i nie miałem pojęcia, jak grać w koszykówkę. Trener Calhoun wziął mnie pod swoje skrzydła i uczył mnie na każdym kroku, najpierw, aby mieć pewność, że będę dobry w koszykówce, a następnie pracować nad moimi nierozwiniętymi umiejętnościami.

Jak wspominasz lata spędzone na uczelni Washington State i grę dla członka Galerii Sław, George’a Ravelinga?

Moje lata na Washington State University były okresem największego rozwoju w moim życiu. Trener George Raveling zaczął w tym miejscu, w którym skończył mnie szkolić Calhoun. Wiedząc, że jestem wyjątkowo zdolnym do trenowania młodym mężczyzną, który ciężko pracował i nie zadawałem wielu pytań, trener Raveling zauważył, że pewnego dnia mógłbym być porządnym koszykarzem, jeśli będę podążał tą samą drogą. Przez pierwsze dwa lata gry zazwyczaj siedziałem na ławce rezerwowych, ale cały czas ciężko pracowałem nad swoimi umiejętnościami, stawałem się coraz silniejszy dzięki godzinom spędzonym na siłowni. W trakcie trzeciego sezonu na Washington State, byłem już pełnoprawnym sportowcem i od tego momentu zaczęła się moja przygoda z koszykówką.

Po wybraniu w drafcie przez SuperSonics z 73. Numerem zdecydowałeś się na grę w Europie. Jakie są twoje wspomnienia z tego sezonu we Włoszech?

Mój czas we Włoszech był fantastyczny. Zostałem wybrany w 1979 roku przez SuperSonics, którzy właśnie zdobyli mistrzostwo NBA. Z tego powodu zespół był pełen utalentowanych graczy, którzy już byli mistrzami. Nie było więc potrzeby dużych zmian w składzie, zwłaszcza w przypadku wyboru z trzeciej rundy draftu, na przykład mnie. Po rozmowie z moim agentem zdecydowaliśmy, że najlepszą drogą dla mnie będzie wyjazd za granicę, by kontynuować grę i zdobywać doświadczenie, zamiast siedzieć na ławce w NBA i nie mieć szans na rozwój. Grałem w Sienie i bardzo mi się tam podobało. Nauczyłem się języka włoskiego, dowiedziałem się również o historii i kulturze Włoch. Zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. W ciągu ostatnich 40 lat kilka razy wracałem do Sieny i Włoch. Mam nadzieję, że wkrótce znowu je odwiedzę.

źródło: youtube.com (John Bonifas)

W 1980 roku wreszcie dostałeś szansę gry w NBA jako zmiennik dla członka Galerii Sław, Jacka Sikmy. Jak wiele nauczyłeś się od tak doświadczonego środkowego?

Myślę, że nie było lepszej drużyny, w której mógłbym rozpocząć swoją karierę, niż mistrzowie NBA – Seattle SuperSonics. Zespół był pełen doświadczonych weteranów, od których mogłem się dużo nauczyć. Do tego, nie było lepszego trenera, który wprowadziłby mnie do ligi, niż Lenny Wilkens. Sporo nauczyłem się m.in. od Jacka Sikmy, Freda „Downtown” Browna, Johna „JJ” Johnsona, Gusa Williamsa i Lonnie Sheltona. Wszyscy byli zawodowcami, a cały skład emanował profesjonalizmem od początku do końca.
Nauczyłem się gry na pozycji środkowego od Sikmy. Ale wiele zawdzięczam również dwójce moich ulubionych kolegów z drużyny – Freda Browna i Johna Johnsona. Ta dwójka pilnowała żebym przychodził na treningi wcześniej i zostawał do późna, żeby pracować nad zbieraniem piłek i akcjami tyłem do kosza. Często grali na obwodzie, podawali mi piłkę, ja im ją oddawałem, żeby oni mogli rzucać, a ja zbierać. Nie ma lepszego sposobu na zdobywanie doświadczenia niż to.

Jak wspominasz grę w Seattle? Czy uważasz, że SuperSonics powinni wrócić?

Uwielbiałem mój czas w Seattle i to miejsce stało się dla mnie domem, mimo że w późniejszych latach grałem również w innych zespołach. Uważam, że NBA powinno wrócić do Seattle. Jest to przede wszystkim ogromna szkoda, że NBA opuściła to miejsce po 42 latach. Jest tutaj ogromna rzesza fanów koszykówki, a dzięki sukcesom innych profesjonalnych drużyn, takich jak Seattle Seahawks, Seattle Storm, Mariners czy Sounders, Seattle ma zwycięskie środowisko.

W sezonie 1984-85 trafiałeś 63.7% rzutów, co było najlepszym wynikiem w lidze. Co pomogło ci w poprawieniu skuteczności gry?

Starałem się upewnić, że każdy rzut, który oddawałem w NBA, był przygotowany, dobry. Grałem w lidze, kiedy każdy zespół miał w swoim składzie zawodnika o wzroście około siedmiu stóp, więc musiałem każdego dnia konkurować z kimś tak dużym i wysokim jak ja. Nauczyłem się dobrej gry pod koszem, ponieważ grałem przeciwko najlepszym graczom wszechczasów – Kareem Abdul-Jabbar, Bill Walton, Bob Lanier, Artis Gilmore, „Twin Towers” – Hakeem Olajuwon i Ralph Samspon, Robert Parish i Kevin McHale, Patrick Ewing, David Robinson i wielu innych. Pamiętam rywalizację z Artisem Gilmorem o to, kto będzie miał najlepszą skuteczność na koniec sezonu. Czułem jego oddech na plecach w końcówce sezonu, ale zdołałem minimalnie go pokonać.

Po zaledwie 14 spotkaniach sezonu 1985-86 trafiłeś w wyniku wymiany do Mavericks. Czy czułeś, że będzie to dla ciebie dobry ruch?

Tak, wiedziałem, że będzie to dla mnie doskonałe rozwiązanie. Dokuczałem swoim byłym kolegom z Los Angeles Clippers, że umarłem i poszedłem do nieba, dołączając do Dallas Mavericks. Mavs byli młodym, dobrze zapowiadającym się zespołem, którego jedynym problemem był brak środkowego. Od razu znalazłem się w składzie i okazałem się być elementem, którego szukali. Nie musiałem zdobywać wielu punktów, żeby być efektywnym, więc to nigdy nie było moim głównym zadaniem – mieliśmy kilku dobrych punktujących. Do moich obowiązków należało pilnowanie strefy podkoszowej, zbieranie piłek, blokowanie rzutów i stawianie zasłon dla świetnych strzelców, jakich mieliśmy w drużynie. To było jedno z najlepszych rozwiązań jakie wykorzystywaliśmy. Granie dla trenera należącego do Galerii Sław, Dicka Motty, było świetnym przeżyciem, ponieważ był bardzo rzetelnym trenerem, dla którego uwielbiałem grać.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o stylu trenowania i podejściu do gry wspomnianego przez ciebie Dicka Motty?

Motta był typem trenera, dla którego zawsze lubiłem grać. Był bardzo szczegółowy, jeśli chodzi o wykonanie zadań zarówno w ataku, jak i w defensywie. Bardzo dbał o dyscyplinę, ale byłem do tego przyzwyczajony, gdyż bardzo podobnie pracował zarówno trener Calhoun, jak i George Raveling z Washington State. Wiem, że taki rodzaj trenowania niekoniecznie sprawdzałby się w dzisiejszej koszykówce, ale dla mnie była to prawdopodobnie najlepsza rzecz.

źródło: youtube.com (LamarMatic)

Jak wspominasz grę z takimi zawodnikami, jak Blackman, Harper, Aguirre czy Perkins?

Mieliśmy świetną chemię jako cały zespół Mavericks i naprawdę podobało mi się bycie jego częścią. Czasami brakowało nam dojrzałości i mentalności mistrzów, którą posiadały najlepsze zespoły, takie jak Los Angeles Lakers czy Boston Celtics. Ale zawsze staraliśmy się jak najbardziej utrudniać im zadanie, by zmusić ich do dużego wysiłku. Moje zadanie i moja gra z kolegami z zespołu, polegała na uwolnieniu ich poprzez stawianie zasłon, żeby znaleźli się w jak najlepszej pozycji do oddania rzutu.

Po kilku latach w Seattle i Los Angeles, czy możesz wskazać różnice pomiędzy nimi i Dallas? Które z tych miast było twoim ulubionym?

To naprawdę trudne pytanie, ponieważ wszystkie trzy są pięknymi miastami. Oczywiście Seattle jest moim ulubionym – między innymi dlatego wciąż tu mieszkam. Ma wszystko, czego można szukać w wielkim mieście. Góry, ocean, zieleń, czyste powietrze, nie jest zbyt duże i zbyt małe, jest dość przyjazne środowisku, a przede wszystkim żyją w nim bardzo mili ludzie. Los Angeles to rozległa metropolia, w której musisz posiadać pojazd, żeby się po nim przemieszczać i poradzić sobie z dużym ruchem. Dallas jest wypełnione mnóstwem zwyczajów i tradycji, południowej gościnności i wszyscy są tam przyjaźni. Jednak Seattle jest zdecydowanie moim ulubionym miastem.

https://www.youtube.com/watch?v=_D8VNYckCGg

źródło: youtube.com (UniqueVideos7777)

W 1988 roku zostałeś wybrany do Meczu Gwiazd. Czy pamiętasz moment, w którym dowiedziałeś się, że wystąpisz w tym meczu i jaka była twoja reakcja?

Kiedy dowiedziałem się o tym, nie przyjąłem tej wiadomości zbyt dobrze, ponieważ czułem, że nie do końca na to zasługuję. Zawsze postrzegałem koszykówkę jako sport zespołowy, nie indywidualny. Z tego powodu nigdy nie walczyłem o indywidualne wyróżnienia, ale takim właśnie jest Mecz Gwiazd. Zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z udziału w Meczu Gwiazd 1988 w Chicago, ale trener John McLeod przekonał mnie, że to wyróżnienie, na które zasługuję i zdecydowałem się w nim zagrać. Oczywiście samo doświadczenie było niesamowite! Bycie na jednym parkiecie z jednymi z najlepszych koszykarzy w historii NBA. Pamiętam, że byłem tam z Earvinem Johnsonem, Larry’m Birdem, Kareemem Abdulem-Jabbarem, Jamesem Worthy’m, Michaelem Jordanem, Patrickiem Ewingiem i wieloma innymi świetnymi graczami. To było naprawdę niesamowite. To z pewnością najważniejsze indywidualne wyróżnienie w mojej karierze.

W tym samym sezonie Mavericks dotarli do Finałów Konferencji. Jak wspominasz walkę z Kareemem Abdulem-Jabbarem? Jak trudne było dla ciebie to starcie?

Cóż, każdy, kto grał przeciwko Kareemowi Abdulowi-Jabbarowi, mógł jedynie mieć nadzieję, że spowolni go, nie było mowy, żebyś całkowicie go powstrzymał. Był świetnym graczem i z łatwością mógł zdobyć 30 punktów w każdym meczu. Często nastawialiśmy się na dawanie mu szansy na dostanie piłki i sprawdzenie, co można przeciwko niemu zrobić. Myślę, że niektórzy z wysokich leworęcznych zawodników (jak na przykład ja) byli tymi, którzy mogli najlepiej bronić Kareema. Artis Gilmore, Bob Lanier i ja mieliśmy siłę, wzrost i dominującą lewą rękę, dzięki której mogliśmy bardziej przeszkadzać Kareemowi niż inni. Mimo wszystko, Kareem zawsze był mistrzem nad mistrzami, a jego gra przez 20 sezonów w NBA tylko to potwierdza.

źródło: youtube.com (Fletcher Thomas)

Po krótkim okresie gry dla Knicks i Jazz ponownie pojechałeś za granicę. Co spowodowało taką decyzję?

Cóż, byłem coraz starszy, stawałem się wolniejszy. Postanowiłem więc wrócić za granicę, by dołączyć do zespołu, który będzie potrzebował doświadczenia na pozycji środkowego. Mój pierwszy rok we Włoszech w sezonie 1979/80 pokazał mi, że międzynarodowe doświadczenie nie tylko w koszykówce, ale również w kulturze, historii, językach innych krajów, było czymś fantastycznym. Moje lata spędzone poza granicami USA są jednymi z najlepszych chwil w czasie mojej koszykarskiej kariery. W NBA musiałem być cały czas gotowy i grać każdego dnia ważne spotkania. Za granicą graliśmy według trochę luźniejszego kalendarza – dużo więcej czasu na trening, ale również na cieszenie się życiem takim, jakie jest.

W 1999 roku postanowiłeś zakończyć karierę. Jakie wspomnienia z 20 lat gry pozostały z tobą do dziś?

Dopiero w mojej ostatniej drużynie i w ostatnim meczu, w Lugo [Hiszpania], w końcu wygrałem swoje pierwsze i jedyne mistrzostwo. To był niezwykły czas, ponieważ grałem w zespole, który nie był uważany za kandydata do zdobycia mistrzostwo, ale zdołaliśmy tego dokonać. Spadające konfetti podczas uroczystości w hali oraz świadomość, że był to mój ostatni mecz w karierze, były spełnieniem marzeń.
Oczywiście występ w Meczu Gwiazd 1988 w Chicago zapadł mi w pamięć jako najważniejsze wyróżnienie w mojej karierze. A także dotarcie do siódmego meczu finałów konferencji i porażki zarówno z Los Angeles Lakers, jak i Chicago Bulls. To najważniejsze i najlepsze wspomnienia z lat spędzonych na parkietach.

Czy jest jakiś gracz (z obecnej NBA lub z lat przed twoim debiutem), z którym chciałbyś grać (lub przeciwko niemu)?

Bardzo chciałem zagrać w jednej drużynie z Kareemem Abdulem-Jabbarem. Był niesamowicie inteligentnym zawodnikiem, a do tego jest niedoceniany przez wielu, gdy rozmawiamy o „najlepszym zawodniku wszechczasów”. Według mnie jest najwybitniejszym graczem w historii NBA. Jak można zauważyć, jest bardzo mądrym człowiekiem, pisze wiele książek, mówi o rzeczach, które obserwuje w społeczeństwie. Potrzeba mocnego charakteru do zrobienia tego typu rzeczy. Myślę, że nauczyłbym się wiele rzeczy od Kareema. To właśnie on jest tym graczem, z którym zawsze chciałem usiąść i w spokoju porozmawiać, by lepiej go poznać, ale nie jest zbyt otwartą osobą i nie byłem w stanie tego zrobić.

Po zakończeniu kariery stałeś się mówcą motywacyjnym i zacząłeś prowadzić Donaldson Clinic. Czy możesz powiedzieć coś więcej o swojej obecnej pracy?

Zawsze lubiłem rozmawiać, szczególnie z młodymi ludźmi, o zachęcaniu ich do bycia najlepszymi, jak mogą być. Tak jak mój dawny trener ze szkoły średniej dostrzegł we mnie potencjał, tak samo ja widzę ten potencjał w młodym pokoleniu. Wiele razy dana osoba nie ma pojęcia, jak świetna może być, dopóki przynajmniej nie spróbuje, zaryzykuje, by w przypadku niepowodzenia spróbować ponownie. Nikt nie może być najlepszy, bez niepowodzeń po drodze.
Założyłem Donaldson Clinic w 1989 roku. Po ciężkim urazie kolana, który mógł zakończyć moją karierę. Po kilku miesiącach rehabilitacji dotarło do mnie, że jeżeli moja kariera rzeczywiście się skończy, to jest to biznes, w który chciałem się zaangażować. Mogę pomóc wielu kontuzjowanym osobom, by odzyskali siłę i stabilność. Klinika działała do 2018 roku, kiedy zdecydowałem, że nadszedł czas, abym zrobił coś innego.
Po poważnych wyzwaniach związanych z moim zdrowiem (rozwarstwienie aorty), moje zdrowie, stan psychiczny, sytuacja finansowa i relacje z żoną sprawiły, że wszystko się pogorszyło. Byłem bardzo przygnębiony, a czasem pojawiały się nawet myśli samobójcze. To spowodowało, że założyłem nową fundację non-profit o nazwie „Your Gift of Life Foundation”. Jeżdżę po kraju, rozmawiam z młodymi ludźmi, namawiając ich do tego, by się nie poddawali. Zachęcam ich, by sięgnęli po pomoc i zbudowali wokół siebie sieć wsparcia; by nie bali się informować, że cierpią i potrzebują pomocy. To moja nowa pasja i mam nadzieję, że będę kontynuować tę pracę przez następne lata.