Zachód zaczyna play-in! Czy Warriors są w stanie zaskoczyć LeBrona i Lakers?
Po wczorajszym rozpoczęciu play-in, dzisiaj zaserwowano nam zdecydowanie najciekawszy mecz tego turnieju. Wielki hit. Spotkanie, które przyciągnie więcej kibiców przed ekrany niż jakikolwiek mecz pierwszej rundy playoffów. Możliwe, że drugiej także. Wszak zaledwie 3 lata temu oglądaliśmy starcie LeBrona Jamesa i Stephena Curry’ego w wielkim finale NBA. Teraz stawka jest znacznie niższa, lecz obaj zawodnicy wciąż są w równie imponującej formie. Zapowiada się kawał koszykówki.
Los Angeles Lakers vs Golden State Warriors
Szalenie trudno przewidzieć przebieg tego meczu. Przede wszystkim to tylko jedno spotkanie, w którym absolutnie wszystko może się zdarzyć. Tym bardziej, kiedy po stronie słabszej drużyny będzie Steph Curry w formie MVP, a w silniejszej LeBron James i Anthony Davis, obaj z problemami zdrowotnymi. Już samo to sprawia, że niemal każdy scenariusz ma pewne szanse powodzenia.
Jak zatrzymać Stephena Curry’ego?
Najprostsza odpowiedź brzmi: Nie da się. Jednak jak każdego wybitnego zawodnika, da się go spowolnić. W sezonie regularnym Lakers wychodziło to całkiem nieźle. Dennis Schroder dawał się we znaki Stephowi ze swoją zwinnością i zasięgiem ramion.
Co prawda Niemiec przyznaje, że nie jest jeszcze w pełni formy, po przerwie spowodowanej ligowym protokołem, lecz KCP czy Caruso będą gotowi do ciągłego nękania Curr’ego, w czym też są całkiem nieźli. Co gorsza dla Wojowników, Anthony Davis prawdopodobnie będzie krył Draymonda Greena. To z kolei znacząco stępi największą obecnie broń Dubs, czyli pick&rolle Curry’ego z Greenem. Bez tego całej drużynie będzie się grało o dwa poziomy trudniej.
Koniec końców, Curry swoje punkty rzuci, niezależnie ilu obrońców będzie do niego przywiązanych. Robił to cały sezon. Jeśli jednak na każdy rzut będzie musiał ciężko zapracować i wpadnie w kłopoty ze skutecznością (co jest możliwe – ostatnie 8 spotkań w Staples Center przeciwko Lakers to 16/77 (21%) zza łuku), Warriors nie będą mieli czego szukać. Niższa efektywność Curry’ego automatycznie oznacza kilka czystych pozycji dla kolegów mniej. Jeśli Golden State chce wygrać, potrzebuje wielkiego meczu Stepha. A nawet to może nie wystarczyć.
Przede wszystkim nie spodziewajmy się fajerwerków, szybkiego tempa i efektownych kontr. Oba zespoły znajdują się w trzeciej dziesiątce, jeśli chodzi o ofensywę i w pierwszej piątce najlepszych defensyw tego sezonu. Co prawda te statystyki są nieco zdradliwe – Warriors grają szybciej i efektywniej od czasu kontuzji Wisemana, natomiast Lakers z Davisem i LeBronem w składzie na pewno nie są 24 atakiem. Jednakże Jeziorowcy nie są na etapie, na którym chętnie pójdą na wymianę ciosów z Warriors. Ich forma zza łuku jest mocno chimeryczna, lepiej będzie maksymalizować swoje mocne strony. LBJ zadba o spowolnienie tempa, co nie tylko wybije nieco rywali z ich ulubionego, chaotycznego rytmu, ale stanowić będzie przewagę dla mistrzów.
Jeziorowcy nie chcą bowiem biegać więcej niż to potrzebne. Nie są jeszcze w najlepszej formie, ich zgranie także nieco kuleje. W tym wszystkim niezmienna jest absolutna dominacja pod koszem. Lakers są zwyczajnie za wielcy dla Golden State. W sezonie regularnym wygrali walkę na deskach o 59 zbiórek. W samym ataku zebrali 33 piłki, co przełożyło się na 52 punkty drugiej szansy. A wszystko to bez Andre Drummonda w składzie. Sam Draymond Green nie wystarczy. Andrew Wiggins zwykle wykonuje niezłą robotę na LeBronie Jamesie, ale nigdy nie mierzył się z jego playoffową wersją. Kevon Looney? To nie może się dobrze skończyć.
Dlatego też przy całej sympatii dla Warriors obawiam się, że nic z tego. Zbyt wiele rzeczy musiałoby się ułożyć po ich myśli, żeby wygrali. Lakers mają zdecydowanie większy margines błędu. Poza tym są zwyczajnie znacznie lepszą drużyną.
Spurs vs Grizzlies
Starcie, które pozostaje w cieniu wielkiego hitu, niestety nieco słusznie. Grizzlies i Spurs nie tylko mają gorszy bilans, ale też znajdują się w całkiem innym miejscu niż wyżej wymienione ekipy. Nie oznacza to jednak, że nie będzie co oglądać w tym pojedynku. Warto włączyć to spotkanie choćby dla samego Ja Moranta, który swoją drugą przygodę z play-in będzie chciał zakończyć całkiem inaczej, niż pierwszą.
Podobnie jak w przypadku pierwszego meczu i tutaj mam dosyć pewnego faworyta i są to Memphis Grizzlies. Spurs swoje 10 miejsce wywalczyli po części ze względu na dobrą pierwszą część sezonu (w czym pomógł lekko przyjazny terminarz). Po części natomiast z powodu indolencji swoich rywali z Nowego Orleanu i Sacramento. Nie chcę tutaj absolutnie umniejszać San Antonio, w końcu nikt im za ładną buźkę nie dał tego 10 miejsca, ale przywołam kilka statystyk.
Ostrogi przegrały 10 z ostatnich 12 spotkań pozwalając rywalom na średnio 122 pkt w tym czasie. Dodatkowo przeciwnicy trafiali 39% zza łuku, podczas gdy SAS 32%. W trzech meczach z Memphis z tym sezonie tracili średnio 127 pkt, a były one rozgrywane bez udziału Jarena Jacksona Jr, który ofensywnie otwiera nowy poziom dla Grizz, nawet będąc pod formą. Na domiar złego poza grą pozostaje ciągle Derrick White. Jedna z głównych zalet San Antonio, ławka rezerwowych, także nic tutaj nie zdziała. Głównie dlatego, że Memphis mają jeszcze szerszy skład, ciężko zatem będzie zbudować przewagę zmiennikami.
A wyjściowym składem jeszcze trudniej. Ja Morant może być chimeryczny, możesz bezkarnie przechodzić pod zasłonami i zostawiać mu mnóstwo miejsca do rzutu z dystansu, ale Ja stanowi kłopoty, szczególnie dla Spurs. W 3 spotkaniach w tym sezonie zaliczał średnio 25 pkt i 9 ast na 62% z gry. Dodajmy do tego równania jeszcze Jonasa Valanciunasa rozgrywającego sezon życia (career-high w pkt, zb, ast i FG%), z jego bully ball, którym przestawia 90% podkoszowych tej ligi i ból głowy Gregga Popovicha jeszcze się powiększa. Teoretycznie San Antonio mają obrońców na ten duet. Jakob Poeltl (defensywne objawienie tego sezonu w San Antonio) i Dejounte Murray nie wystraszą się tego wyzwania. Niestety to raczej nie wystarczy.
Żeby nie było, Memphis też mają swoje problemy. Jaren Jackson Jr nie przypomina siebie sprzed kontuzji, przynajmniej na razie. Tak w ataku (14 pkt i 42% z gry w tym 28% zza łuku), jak w obronie (prawie 4 faule w zaledwie 23 minuty na parkiecie) bardzo powoli zrzuca rdzę. Do silnych stron San Antonio zaliczyć także trzeba DeMara DeRozana i jego grę w kluczowych momentach. Tylko Bradley Beal i Damian Lillard zdobyli w tym sezonie więcej punktów w decydujących minutach. W clutch obie drużyny prezentują w tym sezonie dosyć podobny poziom. Obecność DeRozana może tutaj pogrążyć Grizzlies, powtarzając niejako ich przygodę z zeszłego roku.
Gregg Popovich zaskoczy, a Spurs powalczą pewnie skuteczniej niż tutaj spekuluję. Na koniec dnia jednak nie widzę innej opcji, niż Memphis w walce o 8 miejsce.