W jakim punkcie znajduje się obecnie NBA?
Okazuje się, że trochę ponad tydzień bez sportu – w tym momencie roku, w którym do obecności sportu jesteśmy przyzwyczajeni – to naprawdę sporo. Dla stęsknionych kibiców nie ma jednak dobrych prognoz – najpewniej to dopiero początek społecznego detoksu od sportowych emocji, będącego skutkiem ubocznym walki z tą okropną pandemią. Wciąż trwają dyskusje o tym, czy sytuację uda się opanować do końca kwietnia, a może maja, ale prawda jest taka, że dziś nie wiemy nic i przygotować powinniśmy się na to, że obecny stan potrwa dłużej. Jako portal o NBA pomińmy to, jak wiele społecznych i ekonomicznych skutków ciągnie to za sobą i skupmy się na NBA. Najlepsza liga koszykarska świata – jak większość biznesów – straci na całym tym kryzysie. Sam komisarz, Adam Silver, w rozmowie z Timem Reynoldsem z The Associated Press przyznał, że nie wiadomo jakie będą to straty:
„Jest zbyt wcześnie by mówić o tym, jaki będzie wpływ ekonomiczny tej sytuacji. Analizujemy różne scenariusze codziennie, jeśli nie co godzinę. Będziemy kontynuować przyglądanie się temu, jakie mogą być potencjalne skutki finansowe. To oczywiście nie jest zbyt optymistyczny obraz, ale niezależnie od tego, w jakiej branży pracujemy, wszyscy jedziemy na tym samym wózku.”
Bardzo prawdopodobne jednak, że będą to straty na tyle znaczące, że odbiją się na budżetach zespołów, a więc w prostej linii zależności także na wysokości kontraktów zawodników. Niektórzy agenci przewidują, że salary cap może pierwszy raz od dekady spaść poniżej 100 milionów dolarów. Nie żebyśmy rozpaczali nad tym, że bardzo bogaci ludzie zarobią trochę mniej, ale skupiając się na aspekcie sportowym, wpłynie to dosyć znacząco na dynamikę budowania składów w kolejnych Offseason. Przede wszystkim ze względu na możliwą dysproporcję pomiędzy wielkimi umowami już zawartymi – które nie mogą zostać tak po prostu zmienione – a nowymi umowami, które tak wysokie nie będą mogły już być. To casus podobny do tego, kiedy kilka lat temu – motywowani optymistycznymi przewidywaniami wzrostu salary cap – managerowie oferowali bardzo duże kontrakty zawodnikom, którzy do tej pory nie mogli na choćby zbliżone zarobki liczyć. Pamiętacie 64 miliony za 4 lata Timofey’a Mozgova? Albo 72 miliony za 4 lata Bismacka Biyombo? Budżet nie poszedł w górę tak jak się tego spodziewano, a lekkomyślne umowy ciążą zespołom do teraz – jak w przypadku Biyombo w Hornets. Gdyby miało okazać się, że kontrakty pójdą znacząco w dół, to kto wie – być może liga zezwoli na amnestię, jak to miało miejsce w 2010 roku. W takim przypadku każdy klub mógłby zdjąć z salary cap jedną umowę, robiąc sobie miejsce w budżecie i unikając ewentualnego podatku od luksusu.
To wszystko jednak gdybanie na temat przyszłości NBA i kolejnych sezonów. Co natomiast z obecnymi rozgrywkami? Za nie zawodnicy też mogą nie dostać całej wypłaty. NBA zobowiązała się co prawda, że aż do 1 kwietnia wszyscy dostaną swoje pensje w nienaruszonym kształcie, natomiast później sytuacja może się zmienić. W ligowych zapisach istnieje wzmianka o tym, że pensja gracza zmniejsza się o 1,1% wraz z każdym meczem, którego nie udało się rozegrać z przyczyn niezależnych – wojny, klęski żywiołowej, czy właśnie epidemii. Problem polega na tym, że w tej chwili nie ma żadnych dalszych planów działania co do bieżących rozgrywek, więc w zasadzie nie wiadomo jeszcze, ilu meczów ostatecznie nie uda się rozegrać. Bo być może jeszcze jakieś mecze uda się rozegrać – do tego będzie dążyć liga. Jeśli tego sezonu nie uda się jednak dograć – choćby i w ograniczonym kształcie – liga będzie musiała liczyć się najpewniej z ogromnymi stratami związanymi z umowami telewizyjnymi, które są jednym z głównych środków dochodu. Biznes jest bezlitosny. Eksperci są zgodni co do tego, że zawodnicy muszą się w takim przypadku przygotować na obniżkę wynagrodzeń. Sam Adam Silver zresztą daje przykład, obcinając o 20% pensję swoją i około stu najlepiej zarabiających oficjeli. Pracownicy klubów mogą mieć powody do obaw. Timan Feritta – właściciel Houston Rockets – już zdecydował się zwolnić 40 tysięcy (!) pracowników ze swoich hoteli, restauracji i kasyn, które posiada w Las Vegas. Rockets m0gą być kolejni w kolejce do redukcji etatów i klub z Teksasu z pewnością nie jest osamotniony w tego rodzaju obawach. Każda forma kontynuowania sezonu będzie więc z finansowego punktu widzenia bardzo pomocna dla całego tego miliardowego przedsięwzięcia jakim jest NBA.
Według ostatnich doniesień, władze ligi chciałyby wrócić do grania na początku lipca i dograć sezon, co trwałoby aż do początku września. Oczywiście, to tylko chęci – czy pozwoli na to sytuacja dopiero się okaże. Dziś jednak te wszystkie przesunięcia – abstrahując od ogromnych strat finansowych – mogą pomóc lidze w przeprowadzeniu kilku reform, które w normalnych warunkach niekoniecznie zostałyby ciepło przyjęte przez wszystkich decydentów, a ich wcielenie w życie trwałoby znacznie dłużej. Na myśl przychodzi przede wszystkim przesunięcie sezonu regularnego w kalendarzu – pomysł wiszący gdzieś w powietrzu od dłuższego czasu. Adam Silver nie jest zachwycony wizją rywalizowania o widza z NFL rozgrywającą swoje playoffy w styczniu, czy z NCAA, która w decydującą fazę wchodzi w marcu. Sezon NBA, wiejący dłużyzną w tych „środkowych miesiącach” dużo traci na oglądalności w dużej mierze właśnie ze względu na trwające w tym czasie rozstrzygnięcia równie popularnych przedsięwzięć sportowych. Gdyby sezon dograć do września, początek kolejnego sezonu musiałby się przesunąć. rozgrywki z reguły zaczynają się w październiku, a miesiąc na przeprowadzenie Free Agency, na draft i wszystkie formalności związane z przygotowaniem do kolejnych rozgrywek to może nie być wystarczający czas. Może się okazać, że jeśli spełni się optymistyczny scenariusz i mistrzów NBA 2019/20 poznamy we wrześniu (oby tak było), to kolejny sezon rozpocznie się na przykład w grudniu. Takie przesunięcie – dokonane w kryzysowej sytuacji – może być świetną okazją do stałej zmiany terminarza. To wszystko jednak w sytuacji, w której uda się wznowić sezon w lipcu. Co jednak, jeżeli się nie uda? Co jeśli nie będzie takiej możliwości do końca roku kalendarzowego? W końcu sytuacja związana z COVID-19 w USA w ostatnich dniach jest bardzo zła – według ostatnich doniesień, USA stały się krajem z największą liczbą zarażonych na świecie z ponad 83 tysiącami wykrytych zarażeń. NBA musi być przygotowana na to, że sezon 2019/20 nie wróci. Co wtedy?
Scenariuszy jest kilka i żaden z nich nie jest idealny. Można uznać sezon za „nieodbyty” – sytuacja analogiczna do tego, kiedy walka bokserska kończy się wynikiem „no contest”, a więc na konto żadnego z zawodników nie jest zapisywane zwycięstwo, porażka, czy remis. Rozgrywki nie zaliczają się do statystyk. Międzynarodowy sport wiele takich „luk” ma w swojej historii w latach 40′ XX wieku, z przyczyn historycznie oczywistych. Brak mistrza to jednak sytuacja, której liga postara się pewnie uniknąć. Instytucja obrońców tytułu, historyczna kontynuacja, to są z pewnością kwestie marketingowo niezwykle istotne. Trudno jednak wyłonić mistrza bez grania. Udało się to co prawda w PLK – władze naszej rodzimej ligi uznały, że na tym etapie, na którym zawieszono sezon, można już uznać Stelmet mistrzem Polski. Podjęcie takiej decyzji w NBA, gdzie funkcjonuje instytucja podziału na konferencje, a Playoffy są bardziej rozbudowanym przedsięwzięciem, byłoby znacznie trudniejsze. W końcu przecież Bucks wygrali procentowo najwięcej meczów, ale nie każdy zespół rozegrał ich do tej pory taką samą ilość – czy to na pewno byłoby sprawiedliwe? Poza tym – jaką wartość miałoby wręczone w ten sposób mistrzostwo? Skoro przysłowiową gwiazdkę stawia się przy tytułach takich jak ten Raptors, tylko dlatego, że dwóch graczy Warriors było kontuzjowanych… Tytuł oddany teraz któremuś z zespołów byłby niemalże równoznaczny z nieprzyznaniem mistrzostwa nikomu.
Istnieje opcja rozegrania po prostu szybkiego Finału – docelowo zapewne pomiędzy Lakers i Bucks. Ponownie jednak trudno uznać to za najuczciwsze rozwiązanie. Być może jednak konieczne. Ostatecznie w tej sytuacji konieczne może być sięgniecie po rozwiązanie nie do końca uczciwe, ale konieczne z braku alternatyw. W końcu przecież nawet jeśli uda się dograć sezon, to przecież nie w kształcie, do jakiego przywykliśmy. Obecnie mówi się o możliwym formacie, w którym rozgrywki zostają dokończone w całości w Las Vegas. To dość jasne, że nie będzie miało sensu podróżowanie z miasta do miasta, skoro i tak trzeba założyć, że wszystko to odbędzie się – jeśli w ogóle – przy pustych trybunach. Zamiast dogrywania tych kilkunastu-dwudziestu meczów dla każdego z zespołów, za kulisami krystalizuje się idea turnieju play-in dla niżej notowanych zespołów, który to turniej miałby rozstrzygnąć, kto się w Playoffach znajdzie. Jest to pomysł zbliżony do tego, który dyskutowało się od jakiegoś czasu – kluby z miejsc 7-10 grające na koniec o dwa ostatnie miejsca, by dodać trochę pikanterii końcówce sezonu regularnego. Znów, działanie pod presją kryzysu może pomóc wprowadzić na dłużej zmiany, które planowano już od jakiegoś czasu, a które to w normalnych warunkach nie byłyby łatwe do wyegzekwowania. Jest też możliwość rozegrania Playoffów w formacie zbliżonym do tego stosowanego na parkietach NCAA – jeden mecz, kto przegra ten odpada. Seria do jednego zwycięstwa, krótko mówiąc. Z punktu widzenia kibica byłoby to doświadczenie ciekawe, bez cienia wątpliwości. Z punktu widzenia ligi to wciąż mnóstwo meczów w plecy, a więc nieopłaconych przez telewizję. A mowa o tych najcenniejszych meczach.
Niezależnie jednak od tego, jak wiele koncepcji nie pojawia się obecnie w głowach oficjeli, jedno jest pewne – planu nie ma. Nie ma, bo nie może być. Sytuacja jest zbyt dynamiczna i zbyt nieprzewidywalna, by przywiązywać się do jakiegokolwiek scenariusza.