To jeszcze nie koniec, czyli historia Diona Waitersa
Dion Waiters nie ma za sobą najlepszego czasu. Jeśli jednak jest w tej lidze ktoś, komu koszykówka potrafi pomóc radzić sobie z życiem codziennym, to jest to właśnie najnowszy nabytek Los Angeles Lakers.
Ostatnie miesiące nie były najlepsze w wykonaniu Diona Waitersa. Powrót po poważnej kontuzji, liczne kłótnie i problemy dyscyplinarne w Miami, których kwintesencją była groteskowa historia z żelkami w samolocie. Następnie transfer i szybkie zwolnienie z Memphis Grizzlies. Kiedy wreszcie wydawało się, że kariera Diona zaczyna wracać na właściwe tory, a on sam przekonał do swojej osoby włodarzy LA Lakers, sezon został zawieszony na czas nieokreślony. Dla rzucającego obrońcy takie przeciwności losu nie stanowią żadnej bariery. Waiters całe swe życie bowiem musiał stawiać czoła znacznie gorszym sytuacjom.
Dion Waiters – człowiek, który przeżył. Tak można określić dzieciństwo i czas dorastania obecnego gracza Miami Heat. Naprawdę niewiele brakowało, żeby Dion stał się jedną z wielu tragicznych ofiar, które pochłonęły porachunki na ulicach Filadelfii.
Od roku 1991, w którym urodził się Dion, do 2010 w którym opuścił college, w Filadelfii popełniono 7307 morderstw, co daje średnio więcej niż jedną ofiarę dziennie. Diona – wychowywanego przez nastoletnią matkę, bez ojca, który siedział w więzieniu – od dzieciństwa otaczała śmierć.
W wieku ośmiu lat cudem uniknął jej po raz pierwszy. Podczas spokojnego spaceru z mamą nagle znalazł się w centrum strzelaniny. Przeżył tylko dlatego, że był niski:
„Kule latały dosłownie wszędzie wokół. Gdybym był kilka centymetrów wyższy, byłbym trupem”.
Takie sytuacje to była praktycznie codzienność. Niewiele później, pewnego wieczoru odebrał telefon, z którego dowiedział się, że jego matka została zamordowana. Ostatecznie okazało się, że to nieprawda, lecz horror, jaki wtedy przeżył, Dion pamięta do dziś:
„Do momentu, w którym skończyłem 12 lat, oboje moich rodziców zostało postrzelonych. W wyniku ulicznych strzelanin straciłem kuzynów, wujków, przyjaciół. Nawet nie potrafię wszystkich policzyć”.
Jak w wielu przypadkach, również i u Diona sport stał się ucieczką. Dorastał w latach świetności Allena Iversona i AND1, już w wieku 12 lat zapragnął więc zostać legendą ulicznych boisk. Właśnie wtedy zbudował pewność siebie, którą dzisiaj wielu fanów uważa wręcz za zarozumiałość:
„Wyobraźcie sobie, że macie 12 lat i przychodzicie na boisko pełne dorosłych wielkich gości czekających na swoją szansę, żeby zagrać. Myślicie, że byłbym w stanie tam przetrwać, gdybym nie miał szalonej wręcz pewności siebie?”
Wkrótce ta właśnie pewność siebie w połączeniu z umiejętnościami zrobiły z Waitersa lokalną gwiazdę. To dzięki grze na ulicach Philly Dion dostał się na Uniwersytet Syracuse. Mimo że nie zagrał ani minuty w pierwszym roku w liceum, skauci uczelni zaoferowali mu stypendium, głównie za sprawą jego ulicznych popisów.
Źródło: Youtube.com/
Na boisku Dion próbował znaleźć lekarstwo na nieszczęścia, które wciąż prześladowały go prywatnie. Przed 15 urodzinami zamordowano jego kuzyna Antose’a Browna, który dla Waitersa był jak starszy brat. Rok później zastrzelony został następny członek rodziny, Isiah Brown. Po trzech miesiącach Dion usłyszał kolejne, najgorsze dotychczas wieści, chociaż tym razem nie na temat najbliższej rodziny.
Rhamik Thomas był od dziecka najbliższym przyjacielem Waitersa. Razem grali w kosza, razem jeździli na wrotkach, byli nierozłączni. Dion był jednak bardziej utalentowany i za sprawą koszykówki udało mu się wyrwać z okolicy. Rhamik nie miał tyle szczęścia. W wieku 16 lat otrzymał 11 ran postrzałowych. Waiters długo nie mógł się z tym pogodzić. Wiedział, że gdyby nie koszykówka, zapewne tego feralnego dnia byliby razem.
Nawet kiedy trafił już do NBA, jego prywatny koszmar się nie skończył. Na początku 2016 roku, kiedy był jeszcze zawodnikiem Oklahoma City Thunder, Waiters dostał telefon. Kolejne straszliwe wieści, tym razem od razu potwierdzone. Jego młodszy brat, Demetrius Pickney, został zamordowany w strzelaninie.
Podobnie jak w przypadku Rhamika, Dion długo nie potrafił się z tym pogodzić. Zawsze starał się trzymać pieczę nad Demetriusem, chronić go przed problemami. Wiedział jednak, że w Filadelfii naprawdę niewiele potrzeba, żeby znaleźć się w złym miejscu i w złym czasie:
„Moją pierwszą myślą było: «Cholera, przecież to był ciepły dzień». W Philly zawsze dzieje się coś złego pierwszego ciepłego dnia w roku. Tego samego dnia oprócz mojego brata zginęło jeszcze sześć innych osób”.
Dion siłę do gry i walki z kontuzjami czerpie z rodziny. Jest szczęśliwym ojcem i właśnie wchodzi w najlepszy dla koszykarza wiek. Zawsze jednak pamięta o tych, których stracił:
„Nie pytam już, dlaczego to się stało. Każdy z nich ma specjalne miejsce w moim sercu. Najlepszy sposób, żeby ich uhonorować, to być jak najlepszym ojcem, zawodnikiem, człowiekiem. I to właśnie próbuję robić”.
„Jestem wojownikiem. Pozostaję pewny siebie i wciąż nad sobą pracuje. Obecność mojej rodziny i przyjaciół bardzo mi w tym pomaga – oni utrzymują mnie w dobrej kondycji psychicznej. Wciąż mam te same cele i ambicje, co kiedyś. To nie koniec mojej historii.”
Wszystko wskazywało na to, że w Miami wreszcie odnalazł swoje miejsce, a legendarna dyscyplina Pata Riley’a świetnie utrzymuje go w ryzach. Niestety na dłuższą metę nie zdało to egzaminu (chociaż duże znaczenie z pewnością miały kolejne urazy). Miejmy jednak nadzieję, że uda się to w LA, gdzie będący w formie Waiters może pełnić kluczową rolę w walce o mistrzostwo.
Jak dotąd przymusowa przerwa od gry nie doskwiera zawodnikowi, który zdaje się świetnie bawić:
Dion Waiters is living his best life in quarantine 😂
🎥: @pickuphoop#lakeshow #Lakers #NBA
pic.twitter.com/uJjJwDsZe9— ShowtimeForum (@ShowtimeForum) March 24, 2020
Źródło: Twitter.com/ShowtimeForum
Pozostaje życzyć Dionowi aby taką radość z życia prezentował również na parkietach NBA.