Suns i Jazz SĄ tak dobrzy – NBA jest w bardzo ciekawym miejscu
Czy po wszystkich tych rozważaniach, wątpliwościach, przetasowaniach, okaże się, że w Finale Konferencji Zachodniej zagrają dwa najlepsze zespoły sezonu regularnego? Tak po prostu? Czy to powinno być szokujące? Cóż, biorąc pod uwagę to, jak rozlokowane są w składach zespołów największe gwiazdy i gdzie odruchowo szukaliśmy faworytów – tak. Biorąc jednak pod uwagę, jak wyglądał ten długi, mozolny sezon regularny – absolutnie nie. Nie pisze tego wcale z pozycji „a nie mówiłem”, bo sam względem Jazz i Suns byłem sceptyczny – nawet widząc, jak dobrą koszykówkę grają.
No ale mechanizm jest zawsze ten sam. Nauczyliśmy się już trochę bagatelizować sezon regularny, zdając sobie sprawę, że najlepsze zespoły nie napinają się na granie na 100%, że najlepsi gracze grają na drugim biegu, że taktycznie sztaby trenerskie przygotowują się dopiero na Playoffy – bo Playoffy to inna gra. W tej grze większe znaczenie mają indywidualności, gwiazdy i ich koszykarska grawitacja. Trudno było zaufać dopiero wchodzącemu na wysoki poziom Devinowi Bookerowi, w duecie z 36-letnim, spranym już (co widzieliśmy trochę w zeszłych sezonach) Chrisem Paulem. Podobnie z mającym swoje ograniczenia Donovanem Mitchellem i będącym gwiazdą jednej strony parkietu Rudy Gobertem. To nie są LeBrony, Stephy i Kawhi Leonardy. A jednak to ich zespoły wyglądają – jak to było w sezonie regularnym – najlepiej.
O defensywie Suns pisałem tu już, mam wrażenie, kilka razy. Gdyby NBA, wzorem Amerykańskiej Akademii Wiedzy i Sztuki Filmowej, przyznawała nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową, to Deandre Ayton wygrałby w cuglach. Jego cyferki (przepraszam – liczby – nie będę pisał potocznie) nie przyciągają oczu w box score’ach. W tych Playoffach zdobywa 15,6 punktu i 11 zbiórek na mecz. Nieźle, ale kiedy mamy centrów jak Jokic, czy Embiid, nie robi wrażenia. Do tego tylko 0,4 bloku na mecz. Po wartość Aytona trzeba pójść oczami na parkiet. Powtarzam się, ale jego umiejętność wyjścia ze strefy podkoszowej do zasłon na szczycie i momentalnego powrotu bez zgubienia niczego za plecami jest czarująca. Jego defensywna prezencja nie bierze się z bloków i przechwytów, tylko z bardzo dobrze zajmowanej przestrzeni:
Ta szósta obrona sezonu regularnego (czyli naprawdę dobra), była w stanie w Playoffach jeszcze podkręcić tempo i na dziś dzień tracą zaledwie 103,9 punktu na 100 posiadań – więcej tylko od Bucks (którzy – żeby być uczciwym – przy okazji zdobywają tez mało punktów). To, że Booker znajduje rzuty na półdystansie jak koźlarze w brzozowym zagajniku, a Chris Paul rozprowadza grę prawie nie tracąc piłki (serio, 80 asyst i 12 strat w tych Playoffach), to jedna sprawa. Wiele drużyn ma gwiazdy, które potrafią kreować ofensywę. To jednak właśnie ta defensywa robi różnicę. Ten zastęp Cameronów Johnsonów, Dario Sariciów, Jae Crowderów i Mikalów Bridgesów, mają swoje określone role i wykonują je świetnie.
Pod tym względem Jazz wcale nie różnią się znacznie od Suns. Wokół swojego centra zbudowali defensywny system, który jest stały, równy i ma dopasowanych wykonawców. Solidny system sprawia, że nawet obrońcy nie wybitni, jak Bojan Bogdanovic, potrafią zagrać mecze wybitne:
Oba zespoły dobrą, systemową defensywę uzupełniają sprawną, systemową, prostą ofensywą. Czy Suns, grający akcje dwójkowe z ewentualnymi odegraniami piłki na obwód są trudni do rozczytania? Nie – wszyscy wiedza, czego się spodziewać. Czy Jazz, grający bardzo podobny schemat (choć szybszy i kładący większy nacisk na rzuty z dystansu) są skomplikowaną łamigłówką? Nie – to kwestia odpowiednich zawodników, oddelegowanych do odpowiednich zadań. To, z czym problem mają Clippers – zespół personalnie mający wszystko, by grać świetnie, a wciąż nie mogący wykorzystać w 100% potencjału, szukający jakichś dziwnych switchów z Ivicą Zubacem. Suns i Jazz grają koszykówkę, skuteczną, ale prostą – przez to naprawdę przyjemną i efektowną. Pytanie jednak, czy naprawdę chcemy oglądać dobrą koszykówkę? Czy może wolimy znane i lubiane marki?
NBA jest w dołku. Nie pod względem sportowym – pod względem marketingowo-finansowym. NBA z dumą przedstawiała w czasie turnieju Play-In statystyki pokazujące, jak dużą oglądalność udało im się osiągnąć. Sami o tym pisaliśmy:
Jest to jednak… Cherrypicking? Trudno nazwać to manipulacją danymi – w końcu podane przez NBA liczby są (zakładamy) prawdziwe. Rzeczywistość jest jednak bardziej gorzka. Playoffy 2021 ogląda – owszem – więcej ludzi niż Playoffy 2020. Trzeba jednak pamiętać, że tamte miały miejsce w sierpniu, a mecze odbywały się w dużej mierze w godzinach około południowych (dla mieszkańców USA rzecz jasna). Porównując jednak z bardziej reprezentatywnymi Playoffami 2019 (których wyniki oglądalności były rzekomo dość niskie), w tym nie jest lepiej. Według Johna Ouranda, tegoroczne ratingi telewizyjne są bardzo zbliżone do tych z 2019 roku, które z kolei były niższe od tych z 2018 aż o 17%. Oczywiście, trzeba brać pod uwagę, że to oglądalność telewizyjna, a coraz więcej kibiców ogląda koszykówkę w internecie. Pamiętajmy jednak, że tym, co napędza ligę, są kontrakty telewizyjne, nie pieniądze zarobione na League Passie.
Dlaczego właściwie o tym piszę? Spójrz na te dane. Drugi mecz serii Suns z Nuggets, w którym Phoenix przeszli się po swoich rywalach dośc pewnie, obejrzało w telewizji nieco ponad 3,5 miliona widzów (dane za Ethanem Straussem z The Athletic). Czy to dużo? No niestety, niedużo – o 24% mniej, niż średnia oglądalność w tej fazie sezonu w 2019 roku. Auć. Półfinał z 2019 roku, czyli starcie Warriors z Rockets, przyciągało przed telewizory średnio 7 milionów – dwa razy więcej. Do tej pory żaden mecz drugiej rundy nie przekroczył bariery 4 milionów widzów. Rok temu, w tych szalonych, nietypowych, wakacyjnych warunkach, na tym etapie były już dwa takie ponad 4-milionowe widowiska i zawdzięczamy to obecności Lakers. Dwa dni temu ekscytowałem się tym, że te Playoffy to powiew świeżości:
Niestety – to jest spostrzeżenie 'twardego elektoratu’ NBA, który niezależnie od zestawu drużyn i poziomu i tak oglądałby ten produkt. NBA w ostatnim roku zanotowała spadek dochodów o ponad 8 miliardów dolarów. Wizja, szczerze mówiąc, nie jest optymistyczna, patrząc z perspektywy wielkiego biznesu. W mediach okołosportowych, nie tylko koszykarskich, coraz częściej pojawia się ten wątek, który podejmują badania socjologiczne: sport przestaje być tak popularną rozrywką, jak jeszcze kilka lat temu. Nie tyczy się to tylko koszykówki.
Wybiegając w przyszłość, na bazie obecnych tendencji, można wyobrazić sobie pewien zarys scenariusza. Bo wygląda na to, że NBA nie będzie w stanie wrócić do czasów wielkiej hossy. Nawet tak ogromna organizacja nie wygra z globalnym, społecznym trendem, jakim jest spadek zainteresowania sportem zawodowym. Co robić? Być może drogą dla NBA jest zrezygnowanie z dalszej ekspansji. Na przestrzeni ostatnich lat widać, że NBA poczyniła wiele kroków, by zyskać w oczach widzów 'casualowych’. Nie czuj się obrażony, będąc nazwany 'casualowym’ widzem, nie ma nic złego w tym, że to sport, na który lubisz sobie od czasu do czasu zerknąć. Sam mam kilka takich sportów. Takich widzów jest jednak coraz mniej – netflixowe seriale, czy youtubowe produkcje stanowią coraz większą alternatywę, jako 'zabijacze czasu’. Więc może trzeba pójść w drugą stronę? Cała ta ekspansja to błędne koło – rosną przychody, rosną wydatki – pensje dla zawodników, utrzymanie oprawy. To grozi krachem, na skraju którego stoi NBA. W pewnym momencie trzeba będzie pewnie powiedzieć stop i wrócić w stronę wiernego fana. Tego, który po prostu kocha koszykówkę. Być może nie ma nas 10 milionów, żeby przy kolacji włączyć sobie na telewizorze mecz NBA przy okazji, bo jesteśmy w Polsce, Indiach, na Filipinach i wszędzie indziej. Na całym świecie jest nas trochę i myślę, że jeśli budżet ligi oprzeć na nas, leaguepassowych fanatykach, a nie na kapryśnym widzu telewizyjnym z pilotem w ręku, to… Będzie trochę skromniej, ale może nie być innej drogi.