Sensacja w PLK. Anwil odpadł w ćwierćfinale!
Wielka sensacja w ORLEN Basket Lidze stała się faktem. Anwil Włocławek – mimo prowadzenia 0:2 – przegrał z PGE Spójnią Stargard 2:3 i zakończył sezon w ćwierćfinale. To ogromna klęska włocławskiego zespołu, który rundę zasadniczą zakończył na 1. miejscu.
Na kilka godzin przed rozpoczęciem wtorkowego spotkania jeden z koszykarzy przypomniał mi, że dokładnie siedem lat temu miała miejsca największa sensacja XXI wieku w ORLEN Basket Lidze. 14 maja 2017 roku Anwil Włocławek przegrał serię z Czarnymi Słupsk 2:3 i odpadł w ćwierćfinale. Aż trudno było wtedy w to uwierzyć, bo słupszczanie mieli wielkie problemy finansowe, a Anwil kończył rundę zasadniczą na 1. miejscu. Ekipa prowadzona przez Łotysza Stelmahersa pokazała jednak wielki charakter i ograła włocławian. Teraz ten wielki charakter i koszykarskie jaja pokazali koszykarze PGE Spójni, którzy przegrywali już… 0:2!
Anwil pretensje może mieć tylko i wyłącznie do siebie. Miał wszystko w swoich rękach. Prowadzenie 2:0 i komfortową sytuację przed meczami w Stargardzie. Najpierw podał Spójni rękę w trzecim meczu serii, a później dołożył kolejną dłoń. Stargardzianie weszli do głów Anwilowi, który z każdą minutą gasł, tracił pewność siebie i tożsamość. To był zespół bez rytmu i swojego DNA.
Ale jak myśleć o zwycięstwie w najważniejszym meczu sezonu, jeśli otwiera się go 0:11, trafia się tylko pięć trójek (na 21 prób) i ani razu nie jest się na prowadzeniu? PGE Spójnia – i to trzeba podkreślić wyraźnie – w pełni zasłużyła na zwycięstwo i wielki sukces w postaci awansu do półfinału. Stargardzianie pokazali, że w życiu nie można się poddawać i zawsze trzeba wierzyć i podążać za marzeniami.
– Nie ma rzeczy niemożliwych – powiedział mi po meczu Sebastian Kowalczyk, który nie krył – podobnie jak jego koledzy – wielkiej radości.
Anwil – moim zdaniem – ten sezon przegrał w styczniu. To wtedy trener Przemysław Frasunkiewicz po prostu przedobrzył. Miał bardzo dobrze grający zespół, który naprawdę mógł się podobać, głównie ze względu na tożsamość defensywną. To był twardo grający Anwil, który mocno uprzykrzał życie rywalom w ataku.
Przyjście – przede wszystkim Tomasa Kyzlinka – zaburzyło hierarchię i tożsamość tego zespołu. Czech – jak na warunki polskie – to gracz dobry, a może nawet bardzo dobry, ale charakterologicznie niepasujący do włocławskiego klimatu. To nie jest zawodnik defensywny, który poświęci swoje ciało w obronie. Był wielokrotnie mijany jak tyczka. Nie walczył w wielu fragmentach, z łatwością przegrywał z rywalami. Anwil stracił coś, co zbudował przez kilka miesięcy na początku sezonu: defensywną tożsamość z dobrym podziałem ról w zespole.
Nie twierdzę, że takie wzmocnienie nie było potrzebne, bo uważam, że należało odciążyć Sandersa, ale graczem o innym profilu, który aż tak dużo nie będzie brał na siebie. Bardziej wkomponuje się w zespół. Może Anwilowi zabrakło np. Alexa Steina? A wiem, że jego kandydatura była rozważana przez trenera Frasunkiewicza. Podobnie jak Jordana Swinga. Wybrano ostatecznie Kyzlinka, którym interesowała się także Stal. Na papierze wybór się zgadzał, mógł się podobać (trener zebrał dobre opinie na jego temat), ale ostatecznie ten ruch nie wypalił. Bo Anwil z nim nie wygrał ani Pucharu Polski ani mistrzostwa Polski.
Oczywiście nie można tego wszystkiego zwalać na Czecha, bo to byłoby za proste. Pozyskanie w styczniu Zigi Dimca też nie okazało się najlepszym ruchem. Słoweniec nie był tym graczem, którego wszyscy pamiętali we Włocławku sprzed dwóch lat. Brakowało mu zadziorności, twardości i przede wszystkim skuteczności. Po przygodzie w II-ligowym klubie w Turcji przyjechał bez formy i słabej dyspozycji fizycznej. Z czasem się odbudował, ale Anwilowi za bardzo nie pomógł. W głowach kibiców raczej pozostaną mocno przestrzelone rzuty spod samego kosza.
Anwil w pierwszej rundzie sezonu zasadniczego – i słusznie zresztą – był mocno chwalony. Trzynaście zwycięstw nie wzięło się z niczego. To była w wielu momentach koncertowa gra. Później jednak to wszystko się załamało. Anwil wpadł w dołek i nie był już tak skuteczny. Męczył się trochę ze sobą, cały czas szukając nowej tożsamości. Victor Sanders – uznany MVP rundy zasadniczej – też nie był sobą. Brakowało mu dobrego rytmu i skuteczności. Szukał siebie.
W ćwierćfinale wypadł nieźle, ale drużyny do półfinału nie wprowadził. Mocno to przeżył. Płakał w obecności kibiców. To były łzy człowieka, któremu bardzo zależało na sukcesie we Włocławku. To tu – trener Frasunkiewicz i szefostwo klubu – dano mu wielką szansę pokazania swoich umiejętności. W wielu meczach czarował. Eksperci i kibice rozpływali się nad jego popisami. Sęk w tym, że Anwil – z nim w składzie – dwukrotnie odpadał w ćwierćfinale ORLEN Basket Ligi.
Co dalej? Trudno powiedzieć. Trener Frasunkiewicz nie ma umowy. Wynik końcowy miał determinować ewentualne rozmowy na temat nowego kontraktu. Wyniku nie ma. Czy będą rozmowy? Tego nie wiemy. Wszystko jest w głowie prezesa Łukasza Pszczółkowskiego. Pytań dużo, na razie mało odpowiedzi. Najbliższe dni i tygodnie będą decydujące.