Przemysław Frasunkiewicz: Błędy, które niosą konsekwencje

Przemysław Frasunkiewicz: Błędy, które niosą konsekwencje

Przemysław Frasunkiewicz: Błędy, które niosą konsekwencje
Przemysław Frasunkiewicz/ foto: Andrzej Romański / PLK

Przemysław Frasunkiewicz w szczerej rozmowie dla serwisu “Z Krainy NBA” odnosi się do kontrowersyjnej wypowiedzi – i jak sam podkreśla niefortunnej – udzielonej klubowym mediom w Rostock Sealwolves. Polski szkoleniowiec ocenia też ponad trzyletni pobyt w Anwilu Włocławek. Wskazuje kilka błędów. Zapraszamy do ciekawej lektury.

Karol Wasiek: Kiedy po raz pierwszy był kontakt ze strony działaczy Rostock Seawolves?

Przemysław Frasunkiewicz, trener Rostock Seawolves, były trener Anwilu Włocławek: Pod koniec marca dostałem informację od agenta, że są pewne kluby zainteresowane współpracą ze mną na kolejny sezon. Jednym z nich był Rostock.

Czy taka informacja zmieniła podejście i nastawienie do pracy w Anwilu Włocławek?

Nie. Taka informacja zmieniła z kolei patrzenie na przyszłość.

Co trener ma na myśli?

Jestem taką osobą – jako zawodnik i trener – która zawsze chciała zostać w danym miejscu jak najdłużej się da. Ludzie z mojego bliskiego otoczenia wiedzą, że jestem osobą, która chce coś budować i przywiązuje się do danych miejsc i też ludzi. Zresztą to widać po zawodnikach. Lubię współpracować z zaufaną grupą graczy.

Po wygraniu rozgrywek FIBA Europe Cup, co odbiło się echem w pewnej części Europy, i bilansie 13:0 w ORLEN Basket Lidze normalną rzeczą jest to, iż myślałem o przedłużeniu kontraktu we Włocławku. Mój agent niejednokrotnie próbował zacząć rozmowy w tej sprawie, ale nie było żadnego odzewu ze strony włocławskiego klubu. Dla mnie to był jasny sygnał, że klub nie widzi mnie na tym stanowisku w kolejnym sezonie.

Nie mogłem sobie pozwolić na to, by czekać do samego końca i później z przypadku szukać pracy w innym miejscu. Dlatego agenci – od pewnego momentu w sezonie – zaczęli szukać mi pracy, ale to jest normalny zabieg w tym biznesie.

Słyszę o oburzeniu ze strony pewnego zawodnika, ale zdradzę tylko, że agenci tego koszykarz też szukali mu nowych miejsc pracy podczas gry we Włocławku. To normalna rzecz w tym biznesie i trzeba to rozumieć i akceptować.

W wywiadzie udzielonym dla klubowych mediów w Rostock Seawolves powiedział pan: “gdy agenci rozpoczęli rozmowy w Niemczech, to nie byłem w 100 proc. skoncentrowany na pracy we Włocławku”. W sieci zawrzało, pojawiła się lawina mocnych opinii, także ze strony włocławskich kibiców, którzy nie akceptują takiego podejścia. Jakby się pan chciał do tego odnieść?

Faktycznie powiedziałem, że nie byłem na 100 procent skoncentrowany i mogę dodać, że wewnętrznie źle się z tym czułem, a wiązało się to z tym, że moja przygoda z Włocławkiem dobiega końca. Czułem to. Nie ukrywam, że nie byłem zadowolony z tego powodu.

Ta wypowiedź była jednak nieprecyzyjna i niepełna. Bo każdy kto mnie zna, to wie że pracuję na 102 procent swoich możliwości. Nie potrafię przegrywać. Zawsze chcę zrobić jak najlepszy wynik, niezależnie od sytuacji.

Chodziło mi bardziej o coś innego. W momencie gdy uważasz, iż wykonujesz całkiem przyzwoitą pracę w klubie, w którym spędziłeś ponad trzy lata, a ten klub nie jest zainteresowany dalszą współpracą, bo nie podejmuje żadnych rozmów, a inni pytają, to naturalne jest, że taka informacja odciska piętno na psychice na co dzień, bo wtedy myśli się o przyszłości. Bo nie podczas pracy i meczów. Wtedy myśli się o wygrywaniu.

Ci, którzy są obok mnie, wiedzą, jaka jest prawda. Ci, którzy są z boku, wiedzą swoje i ja nie chcę ich przekonywać za wszelką cenę.

Jaki miał pan cel wypowiadając te słowa? Czy za tymi słowami stoi taka wewnętrzna frustracja, że nikt – mimo niezłych wyników – nie podjął rozmów na temat kontynuowania współpracy?

Jedno jest pewne: wypowiadając te słowa nie chciałem nikogo urazić. Szczególnie kibiców Anwilu Włocławek. Jeżeli poczuli się urażeni, to z tego miejsca chciałbym ich przeprosić. Nie zasługują na takie słowa. Faktycznie nieprecyzyjnie się wyraziłem.

Widzę, że ta wypowiedź odbiła się szerokim echem, bo mój telefon od dwóch dni jest bardzo gorący. Część osób zastanawia się, co miałem na myśli, a część wrzuciła mnie “pod topór”. Dlatego chciałem – w sposób oficjalny – odnieść się do tych słów i zamknąć ten temat.

Mogę zapewnić, że do ostatniego gwizdka – w barwach Anwilu – robiłem wszystko, by odnieść sukces, ale ze świadomością, że to są moje ostatnie chwile w tym klubie.

To były bardzo ciężkie, ale zarazem bardzo fajne trzy i pół roku we Włocławku. Włożyłem w ten czas całe swoje serce i wszystkie umiejętności. Jeśli ktoś zarzuca mi, że się nie starałem albo byłem nieskupiony, to jest po prostu w błędzie.

Trzy dni po zakończeniu sezonu doszło do spotkania na linii Frasunkiewicz – prezes Pszczółkowski w siedzibie klubu. Jak wyglądało to spotkanie i czy był już wtedy pan przygotowany na informację o braku kontynuowania współpracy ze strony klubu?

Nie zastanawiałem się nad tym. Prezes Pszczółkowski wezwał mnie po to, żebym wyjaśnił, co się wydarzyło w przegranej serii z PGE Spójnią Stargard. Przez godzinę opowiadałem, dlaczego był taki a nie inny wynik. Pod koniec tej rozmowy dostałem informację, że moja praca we Włocławku dobiegła końca. I tyle.

Dlaczego Anwil przegrał z PGE Spójnią? Dlaczego nie udało się awansować do półfinału?

Żeby wydarzyła się tak wielka klapa, to musi w jednym czasie zaistnieć kilka elementów. To nie jest tylko jeden powód. Przeanalizowałem bardzo dogłębnie tę serię i to jest problem złożony. Ale nie można też nie doceniać PGE Spójni, która zagrała bardzo dobrą serię.

Uważam, że od pewnego momentu sezonu nie byliśmy zespołem. Takim jak w pierwszej części rozgrywek. To jest główny powód tej porażki.

Mam wrażenie, że od stycznia straciliście defensywą tożsamość, która była kluczowa dla wyników tego zespołu.

Tak, to prawda. Straciliśmy tę tożsamość. Pojawiły się pewne nieporozumienia w zespole. Oczywiście z perspektywy czasu można powiedzieć, że trzeba było dokonać kolejnych zmian, ale wtedy wydawało się, że damy radę tę sytuację uporządkować.

Ten zespół popsuł się pod względem charakterologicznym. Nie chcę wskazywać jednego czy drugiego gracza. Czasami tak jest, że pewni zawodnicy nie mogą ze sobą funkcjonować. I tak też było w tym przypadku. Od razu powiem, że nie chodzi tu o układ Kyzlink – Sanders. Problem był gdzieś indziej.

Pojawiła się taka narracja, że Tomas Kyzlink nie pasował do Włocławka pod względem charakterologicznym. Jak się pan do tego odniesie?

To nie jest prawda. Tomas nie bał się grać we Włocławku. Ale jest inna ważna sprawa. Dokładanie gracza o tak wysokim poziomie sportowym zawsze wiąże się z ryzykiem wywrócenia hierarchii w zespole.

Jedno jest pewne: Ziga Dimec nie był tym samym zawodnikiem co sprzed dwóch lat.

Myślę, że Ziga jest na innym etapie kariery. Myślę, że pewne kwestie tu nie zagrały. Mieliśmy bardzo dobrych graczy w zespole, ale… wszyscy razem – w tym samym miejscu i czasie – po prostu nie do końca do siebie pasowali.

Ciekawym i nurtującym kibiców tematem jest postać Jakuba Schenka, który był w Anwilu Włocławek przez dwa miesiące. Dlaczego nie został w klubie do końca sezonu?

Mieliśmy kilka rozmów w tej sprawie z prezesem Łukaszem Pszczółkowskim. Została podjęta decyzja, że Kuby u nas nie będzie, a w styczniu dołożymy kogoś – powiedzmy – mocniejszego.

Może ta decyzja zaważyła o tym sezonie? Uważam, że Kuba pasował do tego klubu pod wieloma względami, na dodatek wzmocniliście szeregi Trefla, klubu, który wyrósł wtedy na kandydata do gry o mistrzostwo Polski.

Wszystko się zgadza. Nie ma tu o czym dyskutować. Myślę, że popełniłem wtedy bardzo duży błąd. Za bardzo posłuchałem niektórych graczy, którzy nie byli fanami Jakuba Schenka. Powinienem o niego powalczyć znacznie mocniej.

Mogę zdradzić, że pewna osoba, która jest mocno związana z włocławską koszykówką i zna się na tym biznesie, doradzała mi, żebym zostawił Jakuba w składzie. Tu zrobiłem błąd.

Gdyby mógł pan wykonać pewne ruchy jeszcze raz, co zrobiłby inaczej?

Zostawiłbym Jakuba Schenka i dołożyłbym atletycznego gracza na pozycję “pięć”. Utrzymalibyśmy tym samym ten sam rodzaj intensywności w obronie.

Można warto było zostawić Tannera Grovesa?

Tu też przekombinowaliśmy z jego oddaniem. Dawał nam bardzo fajne rzeczy. Jednak od samego początku był wokół niego zły klimat. Szukano winnych, mimo dobrych wyników. Niepotrzebnie chcieliśmy przedobrzyć. Z Tannerem dojechalibyśmy tam, gdzie chcieliśmy być.

Czy włocławska presja to mit czy faktycznie da się to odczuć na co dzień?

Ja nigdy nie ulegałem tej presji i naciskom z zewnątrz. W ostatnim sezonie zmieniłem nieco strategię. Posłuchałem tu i tam i skończyło się tak jak wszyscy widzieli. I tu mam do siebie największe pretensje.

Czy prowadził pan rozmowy z Arką Gdynia?

Właściwie to nie, bo w momencie gdy Arka zaczęła aktywnie działać na rynku, to moje rozmowy z Rostockiem były już na samym finiszu. Klub z Gdyni ma szczególne miejsce w moim sercu, z prezesem Sęczkowskim chętnie dzielę się spostrzeżeniami na temat graczy i… samochodów.

Przejdźmy do Rostock Seawolves. Co to za projekt?

To klub, który jest na fali wznoszącej. Klub jest świetnie zorganizowany, ale potrzebuje wyniku sportowego. Zrobienie play-in czy play-off byłoby bardzo dużym krokiem do przodu w rozwoju tej organizacji. Byłem w Rostocku już dwukrotnie. Jest tam sporo osób z pasją. Widać, że jest entuzjazm i chęć do pracy. Jest spokojne patrzenie w przyszłość.

Nie ukrywam, że klub z Rostocku był bardzo konkretny. Z generalnym menedżerem odbyłem wiele rozmów przed podpisaniem kontraktu. Wiem, że było kilku kandydatów na to stanowisko. Niektórzy sami się wycofali, a inni zostali wyeliminowani przez klub na etapie selekcji. Mi udało się przejść przez te wszystkie etapy. Na samym końcu GM poinformował mnie o chęci współpracy.

Znał pan nazwiska kontrkandydatów?

Po podpisaniu kontraktu usłyszałem o kilku nazwiskach. Nie jest to jednak dla mnie istotne, bo ja nie rywalizuję z innymi trenerami o pracę. Zawsze idę swoją drogą. Zawsze o tym mówiłem, ale widzę, że niektórzy mają krótką pamięć: ja lubię pracować w miejscu, w którym mnie chcą.

Czy budżet na zawodników jest wyższy w Rostocku niż w Anwilu?

Nie jest większy, choć trudno porównywać te dwa światy. Zdążyłem się już zorientować, że w lidze niemieckiej budżet jest całkiem inaczej dzielony niż w lidze polskiej. Głównie ze względu na podatki, marketing i organizację samego klubu.

W ostatnim miesiącu poznałem rynek niemiecki i mogę z pełną świadomością powiedzieć, że – oprócz czterech topowych zespołów, gdzie płaci się duże pieniądze – liga polska nie odstaje od BBL pod względem wynagrodzeń dla zawodników.

Kontrakt w Rostocku podpisał Aigars Skele, Łotysz, który był gwiazdą ORLEN Basket Ligi. Usłyszałem taką opinię, że jest to jeden z najdroższych zawodników w historii tego klubu. To prawda?

Nie mam pełnego wglądu do listy płac z ostatnich dwóch lat. Kwoty, które do mnie dotarły ws. kontraktu Aigarsa, są kompletnie przestrzelone. Tego w Polsce bardzo nie lubię. Tworzenie plotek na bazie niesprawdzonych informacji, które mają jedynie wywołać aferę. To kompletnie bez sensu.

Znam Aigarsa i doskonale wiem, jaki to zawodnik i człowiek. Wiem, że może temu zespołowi dać bardzo dużo na wielu płaszczyznach. To będzie jedna z czołowych postaci Rostock Sealwolves.

Czy przymierzał pan innych zawodników z polskiego rynku?

Tak. Wynika to z faktu, że ten rynek znam doskonale. Uważam, że przejście zawodnika z ligi polskiej do niemieckiej może odbywać się płynnie. Jesteśmy w trakcie rozmów z graczami, którzy występowali w PLK w tym sezonie albo 2-3 lata temu. Miałem też w planie zatrudnienie Polaka, ale wydaje się to praktycznie niemożliwe.

Dlaczego?

Bo mam wrażenie, że niektórzy polscy gracze – mimo deklaracji o chęci wyjazdu – nie do końca wiedzą, co mówią. Już tłumaczę, co mam na myśli. Polak wyjeżdżający do ligi niemieckiej musi konkurować najczęściej z Amerykaninem. Żeby być konkurencyjnym – oprócz jakości – musi zejść w I roku gry z pieniędzy.

Niektórzy myślą, że jak zarabiają przysłowiowe “7 zł” w Polsce, to w Niemczech dostaną “10 zł”. Tak to nie działa. Jest się bowiem nowym graczem na rynku i trzeba zejść z “7” na “5” lub przynajmniej szukać podobnych pieniędzy, by udowodnić swoją wartość pod względem sportowym. Jak to się zrobi, to “sky is the limit”. Część graczy tego nie rozumie, ale też im się nie dziwię, bo mają w Polsce naprawdę dobre warunki.

Niemcy z pogranicza pierwszej reprezentacji zarabiają mniej niż Polacy w tej samej sytuacji. To jest tylko fakt. Ja tego nie oceniam.

Czy prawdą jest, że po podpisaniu kontraktu w Niemczech odezwały się agencje, które nie robią żadnych interesów w Polsce?

Tak. Są agenci, którzy proponują swoich graczy tylko do TOP5 lig w Europie. W minionych latach byli fajni gracze, którzy byli nawet w naszym zasięgu, ale agenci nie chcieli ich dawać na polski rynek. Teraz ci agenci się odezwali, ale to nie oznacza, że wezmę takich zawodników. Ten wyjazd do Rostocku już otworzył mi drogę do poznania wielu nowych ludzi.