Przed nami drugi mecz – co muszą poprawić Warriors?
Przed nami drugi mecz FInałów – za nami pierwszy, w którym Boston Celtics sprawili niemałą niespodziankę. Nie samym faktem, że wygrali mecz, bo choć nieznacznymi faworytami byli Warriors, szans Bostonowi przecieć nikt nie odbierał. Celtics sprawili niespodziankę wygraną pomimo tego, jak wyglądała sytuacja na przełomie trzeciej i czwartej kwarty. Niesamowity comeback i co kolejną niespodzianką, bez większego udziału Jaysona Tatuma. W ogóle mecz ten nie stał – jak mogła duża część z nas przypuszczać – pod znakiem rywalizacji Curry’ego z Tatumem. Ten pierwszy zaliczył co prawda kapitalną pierwszą kwartę, a drugi szukał zmian krycia na Curry’ego w ataku, by atakować go jako rywali niższego i potencjalnie najsłabszego indywidualnego obrońcę Warriors na boisku. To jednak na tyle, prawda? Nie do końca.
Jednym z imponujących momentów tego meczu – poza oczywiście kapitalną czwartą kwartą Celtics i wszystkim co z nią związane, oraz poza niesamowitą strzelecko pierwszą kwartą Stepha – był początek drugiej kwarty w wykonaniu Jaysona Tatuma. W pierwszej wyraźnie nie mógł się wstrzelić. Obrona na nim była dobra, ale i z czystych pozycji nie chciało wpadać. Tatum potrafił więc wyjść na drugą kwartę z zupełnie innym nastawieniem. Pierwsze kilka minut drugiej odsłony i kilka niemal następujących po sobie trafień po asystach Tatuma. To nie były akcje, w których lider Celtics nie znalazł dobrej pozycji do rzutu i w ramach planu awaryjnego oddawał piłkę. To były akcje, w których od początku nastawiony był na znalezienie partnera na czystej pozycji. Nawet ta, w której wziął na plecy po switchu niższego Curry’ego, w której miał miss-match (z serdecznymi pozdrowieniami dla naszego wiernego czytelnika Fenixa nie będę tłumaczył żadnego z tych pojęć), jego celem było złapać rywali na podwojeniu i oddać piłkę do wolnego kolegi:
Taka umiejętność dostosowania się do sytuacji boiskowej jest imponująca – zwłaszcza u gościa, który jeszcze niedawno postrzegany był jako jednowymiarowy strzelec, nieumiejący podać ani bronić, szukający tylko rzutu. Z zachowaniem odpowiednich proporcji, przywodzi to na myśl Kobiego, który wiedział, że nie trafi rzutów, więc gra trzy mecze z rzędu na kilkanaście asyst – styczeń 2013, pamiętacie taką serię meczów?
Ostatecznie to nie do końca o podającego Tatuma rozbili się Warriors w czwartej kwarcie, a o trafiających za trzy pozostałych zawodników Celtics. W całym meczu trafili oni kapitalne 21/41 z dystansu, z czego aż 9/12 w tej kluczowej, czwartej odsłonie. Jak to możliwe, że tak dobra obrona jak ta Golden State Warriors (2. obrona sezonu regularnego) dopuściła do czegoś takiego?
Winowajców jest kilku. Weźmy dla przykładu Otto Portera, dla którego nie był to najlepszy powrót do gry po dwóch meczach nieobecności. Jasne, trafił 4/5 rzutów z dystansu i z zadań ofensywnych się wywiązał. Mimo wszystko w 24 minuty z ławki zanotował najgorszy w zespole plus/minus na poziomie -19. Nie jest to przypadek. W naprawdę sporej części z tych trafionych przez Boston w czwartej kwarcie trójek okazywało się, że to Porter się zagapił:
Kolejna sprawa – co to za pomysł, żeby to Klay Thompson był podstawowym obrońcą na Jaylena Browna? Jeszcze kilka lat temu miałoby to więcej sensu ale teraz, po tych wszystkich kontuzjach, Klay – z całym szacunkiem – w większości sytuacji był dla Browna pachołkiem do mijania. Kozioł, minięcie, punkty, tudzież podwojenie, odegranie i czysty rzut. Jeśli jakieś usprawnienie na mecz numer 2 jest pewne, to właśnie zmiana krycia indywidualnego.
Być może jest to dobry moment – co zasugerował chociażby Tim Kawakami z The Athletic – by wrócić do pomysłu z serii z Dallas, kiedy to Draymond Green nie krył nominalnego podkoszowego, a kozłującego – wtedy Jalena Brunsona. Ma to sens o tyle, że podobnie jak w przypadku rotacji Mavs, Celtics z Horfordem na centrze to drużyna, w której center grozi przede wszystkim rzutem, a nie przewagą wzrostu pod koszem.
W końcu jak to się stało, że Horford był w stanie trafić samodzielnie 6/8 trójek w czwartej kwarcie? Dostał sporo otwartych pozycji wynikających z tego, że jego obrońca – Draymod Green – jest tym, który docelowo schodzi pod obręcz do pomocy przy penetracjach rywali:
Tutaj problem unaocznia się chyba jeszcze wyraźniej, jako że Green w tej chwili jest jedynym stricte podkoszowym zawodnikiem Warriors. Przy powrocie do obrony w trakcie semi-kontrataku Celtics naturalnym będzie, że Green trzyma się środkowej osi boiska. Pozycja 'center’ nazywa się tak nie od parady. Problem w tym, że jego bezpośredni rywal, którego kryje, nawet nie szuka gry bliżej osi środkowej:
Są to elementy, nad którymi trener Steve Kerr musiał najpewniej najbardziej pogłówkować przed drugim meczem. Wygląda na to, że w starciu z Ime Udoką, a więc trenerem debiutantem, ten doświadczony już pięcioma Finałami NBA szkoleniowiec przegrywa 0-1. To znaczy, no jasne, przegrywa 0-1 w serii razem ze swoim zespołem, ale przegrywa w niezapisanym nigdzie pojedynku na taktyczne elementy przygotowania. Przegranej Warriors w tym meczu nie da się sprowadzić do faktu, że jednej drużynie wpadały rzuty – a wierzcie, że czasem tak jest (w dużym uproszczeniu oczywiście). Ime Udoka potrafił reagować – nastawić Tatuma na kreowanie gry kolegom, znaleźć lukę w kryciu akurat Ala Horforda w czwartej kwarcie. Ten run Celtics nie był chyba wcale spontanicznym zrywem. W innym wypadku dlaczego Udoka brałby aż dwa time-outy w chwili, w której jego drużyna miała momentum i goniła wynik.
Przed nami drugi mecz i już pachnie meczem o wszystko dla Golden State Warriors. Trudno w końcu wyobrazić sobie sytuację, że po dwóch pierwszych meczach u siebie przegrywają już 0-2 i żeby utrzymać się w grze muszą wygrać dwa z rzędu mecze na wyjeździe. Steve Kerr po dłuższej przerwie znów stoi więc pod ścianą i musi zareagować – jak w 2015 roku, kiedy w swoim pierwszym sezonie na ławce trenerskiej w Finałach przegrywał już 1-2. Wtedy trener-debiutant zdobył mistrzostwo NBA.
Teraz historia się powtórzy – pytanie, czy będzie to historia zwycięstwa Steve’a Kerra, czy historia zwycięstwa trenera debiutanta.