Noah Kirkwood: Szachy ucieczką od codzienności. Harvard był świetną lekcją życia

– Studia na Harvardzie uświadomiły mnie w tym, że każdy z nas musi tworzyć swoją własną historię. Szachy i sudoku są moją odskocznią od życia codziennego. Latem odstawiłem śmieciowe jedzenie i przeszedłem wielką transformację. Schudłem cztery kilogramy, popracowałem na siłowni i jestem teraz gotowy na wielkie granie – mówi Noah Kirkwood, gracz WKS Śląsk Wrocław
Karol Wasiek: W jakich okolicznościach podpisałeś umowę ze Śląskiem Wrocław? Dlaczego zdecydowałeś się na ten krok?
Noah Kirkwood, gracz WKS Śląsk Wrocław: Głównym powodem, dla którego podpisałem umowę ze Śląskiem, była możliwość zaprezentowania moich umiejętności w EuroCup, a także w ORLEN Basket Lidze. Rozmowa z trenerem Bagatskisem przekonała mnie do tego, że Wrocław to odpowiedni dla mnie kierunek. On pokazał mi konkretny plan, jak chce mnie wykorzystać po obu stronach parkietu, także w grze z piłką. To mnie bardzo zaintrygowało. Wewnętrznie czułem, że ten scenariusz będzie dobry dla obu stron. Nie ukrywam, że gra w EuroCupie to ogromna przyjemność i przywilej.
Jedna z osób powiedziała mi, że latem dokonałeś prawdziwej rewolucji w dwóch tematach: przygotowanie fizyczne do sezonu i odżywianie.
Tak, to prawda. Kiedy grałem we Francji, czułem, że moje największe wady to: kondycja i szybkość. Aspekty koszykarskie były w porządku, ale w tych dwóch kwestiach czułem, że mam wiele do poprawienia. Chodziło o moje ciało.
Zwróciłem się do agenta z konkretną informacją: “powiedz klubom, że w okresie przygotowawczym zmienię swoje ciało. Zamierzam nad nim popracować”.
Całe lato spędziłem w ostrym reżimie treningowym. Zmieniłem także nawyki żywieniowe. Przerzuciłem się na zdrową żywność, utrzymując przy tym dyscyplinę. Kiedyś podczas spędzania czasu z rodziną objadałem się śmieciowym jedzeniem. Teraz bardziej restrykcyjnie podszedłem do diety i myślę, że zaczynam odczuwać pewne korzyści.
Co konkretnie zmieniłeś?
Pierwsza zmiana dotyczyła porannych posiłków. Kiedyś jadłem obfite śniadanie przed treningiem. Teraz zamieniłem to na lekkie śniadanie, wodę, trochę owoców i soli. Dopiero po treningu jadłem większy posiłek. Odkryłem, że taki plan bardzo mi pasuje.
Też sporo rozmawiałem z dietetykami, którzy dali mi kilka cennych wskazówek. Zalecili mi produkty, które są najlepsze dla mojego ciała i pozytywnie wpłyną na realizację planu treningowego.
Czy transformacja treningowo-żywieniowa była trudna?
Tak, zwłaszcza kiedy wracasz do domu. Jesteś wtedy wśród rodziny, najbliższych znajomych i chcesz np. pójść do restauracji. A przecież nie możesz jeść cały czas cheeseburgera (śmiech). Oczywiście nie zrozum mnie źle, bo nadal jem, co chcę, ale po prostu bardziej świadomie podchodzę do odżywiania.
Jak – po tych zmianach – czujesz się jako zawodnik?
Czuję się naprawdę dobrze. Największą różnicą, jaką zauważam, jest moja szybkość po obu stronach parkietu. Mogę znacznie szybciej poruszać się w różnych kierunkach i stanowić duże zagrożenie dla rywali. W tym momencie jestem w stanie pilnować zawodników z niemal każdej pozycji. Jestem przygotowany pod kątem szybkościowym do krycia “jedynek”, a teraz siłowym, by mierzyć się z “trójkami”, a nawet “piątkami”. Moje ciało jest na gotowe!
W zeszłym sezonie ważyłem 106-107 kg. Teraz ważę 103 kg. To cztery kilogramy różnicy, która jest mocno odczuwalna.
Pokazałeś to już w pierwszym meczu w EuroCupie. Kibice byli pod wrażeniem twojego poziomu atletyzmu i dynamiki. Czy sam siebie zaskoczyłeś?
Niekoniecznie. Uważam, że w tym zawodzie ważne jest to, by być w odpowiednim miejscu i czasie. W zeszłym sezonie grałem w jednej drużynie z Nolanem Traore, czołowym francuskim rozgrywającym, który bardzo potrzebował piłki. Zdecydowana większość akcji przechodziła przez jego ręce. Po zbiórce piłka wędrowała do niego, bo on w błyskawiczny sposób przeprowadzał ją na pole ataku.
W Śląsku ja mogę pełnić taką rolę i nie ukrywam, że bardzo mi to odpowiada. To dla mnie świetna okazja, by pokazać, na co mnie stać. Jestem gotowy na taką rolę. Latem zrobiłem wiele, by znaleźć się w takiej sytuacji.
W zespole Saint-Quentin grałeś także razem z Dominikiem Olejniczakiem, reprezentantem Polski, który ma za sobą udany występ na EuroBaskecie. Jak wspominasz grę z tym środkowym?
Kiedy go poznałem, pomyślałem, że nie jest zbyt przyjaznym gościem, bo niewiele mówił. Był bardzo sarkastyczny. A potem zdałem sobie sprawę, że tak po prostu żartuje, takie ma poczucie humoru.
Kiedy przyjechałem do Wrocławia, od razu się do mnie odezwał. Napisał: “hej, witaj w Polsce. Jeśli czegoś potrzebujesz, po prostu wyślij mi wiadomość”.
Dominik Olejniczak to jeden z lepszych wysokich zawodników, z którymi grałem w Europie. Bardzo silny i twardy. Świetnie stawia zasłony i walczy o zbiórki. Ma też niepowtarzalny rzut hakiem. Cieszę się, że podpisał umowę we Włoszech. Życzę mu jak najlepiej.

Do Europy trafiłeś jako absolwent Harvardu. Jakie to uczucie zakończyć tak prestiżową uczelnię?
Miałem naprawdę dużo szczęścia. Wielu zawodników, których spotykam na swojej koszykarskiej drodze, nie wie, co będzie robić po zakończeniu kariery. Ja – z racji świetnego wykształcenia na Harvardzie – mam coś w rodzaju “polisy ubezpieczeniowej”.
Koledzy niedawno pytali mnie o bycie studentem na tej uczelni. Powiedziałem, że pierwszego dnia na Harvardzie poznajesz mnóstwo ludzi i każdy zadaje to samo pytanie: “jak się tu dostałeś?”
Każdy ma swoją własną historię. Pamiętam, że podszedłem do jednego gościa, który siedział w samotności. “Kim jesteś?” – zapytałem go. Jego odpowiedź wbiła mnie w ziemię.
“Mam na imię Nabil. Pracowałem w NASA, kiedy miałem 16 lat. Dzięki moim badaniom w NASA nazwali małą planetę moim imieniem. Wpisałem to w aplikacji na Harvard. I tak się dostałem” – usłyszałem.
Nabil zwrócił się do mnie z pytaniem: “jaka jest twoja historia?”
Moja odpowiedź była prosta: “stary, gram w koszykówkę”.
Czy ta sytuacja dała ci do myślenia?
Oj tak. Dało mi to wiele do myślenia, ale też zmotywowało do stworzenia własnej historii. Ta sytuacja uświadomiła mnie, że jest tam mnóstwo ludzi, które robią wiele wspaniałych rzeczy. Tam każdy jest świetny na swój sposób. Harvard – także pod kątem koszykarskim – był najlepszą opcją.
Miałem inne opcje, ale tam trafiłem na trenera, który we mnie uwierzył i pozwolił grać w taki sposób, w jaki lubię najbardziej. Wykorzystał moje umiejętności w 100 procentach.
Więc za każdym razem, gdy młodzi ludzie pytają mnie, którą szkołę wybrać, mówię: idź tam, gdzie cię doceniają. Nie zawsze kieruj się tylko marką. Bo Harvard nie był najlepszą szkołą pod względem koszykarskim. Ale było tam wiele innych rzeczy, które były dla mnie istotne.
Edukacja?
Tak. To było super ważne. Moi rodzice, kiedy byłem młody, zapisali mnie do prywatnej szkoły w liceum o nazwie Ashbury College. Spędziłem tam cztery lata. Po tym poszedłem do kolejnej prywatnej szkoły z internatem – Northfield Mount Hermon w Stanach. Potem poszedłem na Harvard.
Później próbowałeś swoich sił w G-League. Jak blisko byłeś gry w NBA?
Po ukończeniu Harvardu miałem możliwość powrotu, bo straciłem rok z powodu COVID-19. Mój agent odradził mi jednak ten pomysł. Mówił wprost: “masz 22 lata, zacznij karierę”.
Zrobiłem wtedy siedem-osiem treningów z drużynami NBA. Miałem naprawdę dobry work-out z Brooklyn Nets, którzy umieścili mnie w swojej drużynie w Lidze Letniej. Niestety w trakcie spotkania z Timberwolves naderwałem obrąbek stawowy w barku.
Byłem poza grą przez sześć-siedem miesięcy. Szefowie Nets zachowali się rewelacyjnie, bo zapłacili za moją operację. Dali mi też kontrakt w G-League. Miałem niezły sezon, choć nie było mi łatwo, bo dołączyłem do zespołu w trakcie rozgrywek. G-League to jedna z najtrudniejszych lig do grania.
Dlaczego?
Bo zwycięstwa tak naprawdę się nie liczą. Tam trzeba grać pod siebie, żeby dostać się do NBA. Jednocześnie skład zmienia się co mecz z powodu zawodników, których ściąga się z NBA. Żadna inna liga, moim zdaniem, tego nie ma. Więc dla mnie to był świetny debiutancki sezon, po prostu po to, żeby doświadczyć tego sportu pod kątem biznesowym.
Później trafiłeś do Europy.
Zacznę od anegdoty. Trener Roel Moors, kiedy prowadził BG Goettingen, bardzo chciał mnie w swojej drużynie. Dzwonił i namawiał do podpisania umowy. Niestety w trakcie tych rozmów nabawiłem się urazu barku i sprawa przepadła. Temu trenerowi świetnie poszło w tym zespole i trafił do Telekom Baskets Bonn, uczestnika Ligi Mistrzów.
Po podpisaniu umowy ponownie do mnie zadzwonił. Wiem, że wielu zawodników zaczyna swoją karierę poza ojczyzną od słabszych lig i pnie się w hierarchii. Mi dobry sezon w Bonn pozwolił ominąć ten długi i często trudny proces budowania swojej pozycji na rynku. Później trafiłem do St. Quentin we Francji. Znowu drużyna z poziomu Ligi Mistrzów. To była świetna okazja, żeby sprawdzić się także na poziomie ligi francuskiej.
Tak wygląda moja historia. Teraz piszę rozdział pod tytułem: Śląsk Wrocław.
Słyszałem, że bardzo lubisz grać w szachy.
Tak, to prawda. Gram w szachy codziennie.
Kiedy studiowałem na Harvardzie, należałem do tamtejszego klubu szachowego. Kiedy wracam do domu, chodzę do klubu szachowego w moim rodzinnym mieście. W każdy poniedziałek o ósmej gram w szachy.
Uwielbiam też sudoku. Wiem, że te dwie kwestie pasują do Harvardu, ale autentycznie lubię to robić. To mój mały świat, który jest ucieczką od spraw codziennych. Na chwilę mogę się wyłączyć i nie myśleć o sporcie. To dobre miejsce i czas, by wyrzucić złe emocje poprzez maksymalne skupienie na grze w szachy czy rozwiązanie sudoku.
Jestem normalnym gościem, który nie robi szalonych rzeczy na pokaz. Rodzina, znajomi, koszykówka, szachy i sudoku mi wystarczą (śmiech).
-
Tak
-
Nie
-
Tak17 głosów
-
Nie5 głosów