Memphis Grizzlies są w top 4 konferencji! Dlaczego?
Z ostatnich 12 meczów, które mieli zaplanowane w terminarzu Memphis Grizzlies, rozegrali oni tylko 7. Reszta została przeniesiona ze względów covidowych. Być może to przez ten ogrom odwołanych meczów z ich udziałem ciężko zauważyć, że tych siedmiu meczów, które doszło do skutku, wygrali oni aż… Siedem. Przed pięciomeczową przerwą pokonali mocnych Sixers i Suns, a po powrocie dwukrotnie pokonali Spurs. Wcześniej udało im się między wygrać między innymi oba mecze przeciwko Nets. Z zaskakująco mocnym bilansem 9-6, zajmują więc oni czwarte miejsce w konferencji zachodniej.
Można uznać, że ich bilans nie jest reprezentatywny na tle konkurencji. Jasne – mają na koncie 15 rozegranych spotkań, podczas gdy reszta ma ich już 20 i więcej. Nie jest jednak tak, że Grizzlies omijały przez to mecze z trudnymi rywalami. Odpadły im dwa spotkania z Blazers, fakt, ale poza tym ominęły ich spotkania z Wolves, Bulls i Kings. Z trudnymi rywalami grali i sobie radzili. Nawet jeśli nie byli w pełnym składzie – a jeszcze meczu w pełnym składzie nie zagrali. Jaren Jackson Jr. nie wyszedł w tym sezonie na parkiet. Ja Morant wrócił dopiero na 4 ostatnie mecze, opuszczając 8 poprzednich (licząc te rozegrane, oczywiście). Na liście kontuzjowanych Grizzlies znajduje się obecnie siedmiu graczy: Jonas Valanciunas, Grayson Allen, Sean McDermott, Killian Tillie, Jaren Jackson Jr., Justise Winslow i Jontay Porter. Status pierwszych czterech to 'day-to-day’, trzech pozostałych jest poza grą na czas nieokreślony. Stan Ja Moranta też jest chybotliwy – jego występ minionej nocy stał pod znakiem zapytania z powodu problemów z kostką. Ostatecznie zagrał tylko nieco ponad 20 minut. Nie musiał dłużej, bo Miśki i tak rozbiły aż 133:102 naprawdę niezłe ostatnio San Antonio. Bo okazuje się, że ta grupa zawodników nawet bez Ja Moranta radzi sobie całkiem dobrze.
Jest tak głównie dlatego, że siłą tej ekipy jest ich defensywa. Grizzlies to druga za Lakers obrona w NBA, tracąca 106,1 punktu na 100 posiadań. Wszystko to bez Jacksona Jr., który postrzegany był od początku jako bardzo mocny element defensywny. W jego miejscu gra jednak ciche (bardzo ciche, pianissimo) objawienie tego sezonu. Debiutant Xavier Tillman, wybrany przez Miśki w ubiegłorocznym drafcie z 35. numerem. Miejsce w rotacji trenera Tylora Jenkinsa wywalczył sobie dopiero po kilku meczach spędzonych na ławce. Gra jednak na tyle przekonująco, że od trzech spotkań wychodzi w pierwszej piątce. Nic dziwnego – choć jego statystyki nie powalają (8,5 pkt / 4,6 zb / 1,7 as), robi on naprawdę dobrą robotę w defensywie. Nie tylko jest niezłym jak na swoje warunki (203 cm) obrońcą obręczy, ale też sprawnie ustoi na nogach przeciwko kozłującym. Jak tutaj, kiedy zmienia krycie w pick’n’rollu i nie pozwala zrobić Chrisowi Paulowi absolutnie nic:
Albo tutaj, kiedy zmienia krycie na wchodzącym pod kosz po zasłonie od Howarda Tobiasie Harrisie:
Tillman nie imponuje warunkami, ale nadrabia to boiskowym IQ, które czasem bywa wręcz zdumiewające, biorąc pod uwagę, że to debiutant. Nawet jeśli ma już 22 lata i 3 sezony w NCAA za sobą. Tutaj Dwight Howard próbuje go powstrzymać od postawienia zasłony, więc wpycha on Howarda w obrońcę, tworząc 'zasłonę’ z samego Howarda. Doskonałe:
W tym meczu z Philly zanotował najlepsze jak do tej pory w swojej krótkiej karierze 15 punktów, pokazując też trochę wszechstronności ofensywnej – od rzutu z dystansu, przez wjazdy na koźle, po mądre floatery przeciwko większym obrońcom:
Dobra, zamknijmy na razie ten kącik fanowski Tillmana. Broni cały zespół – imponujących defensorów jest tu więcej. A nawet jeśli indywidualnie nie każdy jest stworzony do obrony, warto próbować to nadrobić zaangażowaniem i przygotowaniem taktycznym. Tak też jest w Memphis, o czym wspomina trener Jenkins:
„Zaangażowanie już tutaj było, kiedy pojawiłem się w Memphis. Myślę jednak, że przywiązanie uwagi do szczegółów, egzekwowanie planu meczowego, nasze normalne nawyki, obrona zespołowa, indywidualna… Ci chłopcy to mają. Pracują nad tym, a ja mam dla nich wiele uznania za rozumienie tego [aspektu gry].”
O tym, że solidna defensywa jest podstawowym celem Grizzlies wspomina też Kyle Anderson:
„Jeśli spojrzysz na te drużyny playoffowe, to wszystkie są świetne w obronie. Myślę więc, że bardzo chcemy wejść na ten poziom i wszyscy w ekipie podchodzą do tego bardzo poważnie.”
Nad osobą Kyle’a Andersona warto się w kontekście Grizzlies pochylić, bo pod nieobecność Moranta to on niejako przejął rolę lidera. Nie wynika to wprost ze statystyk – punktów i asyst nie było nad wyraz wiele. Jego rola jako prowadzącego grę była jednak niesłychanie ważna. Kyle Anderson to znacznie lepszy podający, niż wskazywałoby na to jego 3,8 asysty na mecz. Wynika to głównie z jego rozumienia gry i umiejętności dostawania się (w tym jego 'zwolnionym tempie’) w odpowiednie miejsca na parkiecie. Przy okazji dwumeczu Grizzlies ze Spurs, na jego temat wypowiedział się Gregg Popovich, który trenował Andersona przez cztery lata w San Antonio:
„On jest tak czysto koszykarskim zawodnikiem. Ma swój własny styl – wszyscy nazywają go Slo Mo. Ale robi swoje. Wykonuje zadania w ofensywie; robi to, co powinien robić. Rozumie swoją rolę w defensywie, ma długie ramiona i świetne dłonie. Potrafi zbierać. Jest po prostu bardzo dobrym, wszechstronnym zawodnikiem i kolegą. Przeszedł długą drogę i wywalczył sobie swoją karierę.”
Anderson nie jest stricte playmakerem – świetnie natomiast sprawdza się obok takich zawodników jak Ja Morant, czy Tyus Jones, którzy nimi są. Oni generują masę asyst, znajdują podania kończące, ale potrzeba też tych, którzy potrafią wprowadzać piłkę w ruch wcześniej. Nie bez powodu Grizzlies to jedna z najlepiej podających ekip ligi. Więcej asyst od nich notują tylko Charlote Hornets (!), a w łącznej liczbie podań są na 5. miejscu w ligowej stawce. Żeby jednak doszło do skutecznego podania, podający i otrzymujący podanie muszą być dobrze ustawieni. Anderson z piłką dostaje się tam gdzie trzeba, wyglądając przy tym, jak zawodnik piłki wodnej:
Najważniejsze, że działa. Również po bronionej stronie parkietu, gdzie jego długie ręce łapią masę zbiórek (7,1), oraz kryją od pozycji 1 do 4. Czasem broni kozłujących na szczycie, ale często robi to Ja Morant. Ten Ja Morant, którego ofensywą się zachwycamy, ale który jest przy tym naprawdę niezłym obrońcą. To, co mu przeszkadza, to brak masy – natomiast nadrabia szybkością, zwinnością i rozumieniem gry. Na przykład tutaj, kiedy po zdobyciu kluczowych punktów w końcówce, zdołał nabrać Chrisa Paula (nie ma dziś lekko) na faul ofensywny w kontrze. Całkiem dojrzale, jak na 21-latka:
Albo tutaj, gdzie pokazuje, że cały czas jest czujny w obronie off-ball:
To, czym się jednak zachwycamy w przypadku Moranta, to oczywiście jego popisy ofensywne. Nie ma chyba w ostatnim czasie zawodnika, który miałby piękniejsze highlighty. Jego zmiany tempa, zwinne zwody, ekwilibrystyczne podania, cały ten spryt… To coś, czego dawno nie widzieliśmy. Co jednak ważne, nie są to puste wartości estetyczne. Z jego gry z piłką coś wynika. Sam nie jest wybitnym strzelcem – 20,7 punktu na mecz i 30% skuteczności z dystansu nie robią piorunującego wrażenia. Rozchodzi się jednak o te 7,7 asysty w połączeniu z niesamowitą łatwością w dostawaniu się pod obręcz. W drodze na kosz w koźle może zrobić wszystko i skupia na sobie uwagę obrońców, bardzo skutecznie generując tym samym czyste pozycje dla kolegów. Z jednej strony, bycie 22. ofensywą ligi nie jest najbardziej zaszczytną pozycją. Kiedy jednak zastanowić się, jaki skład wciągnął na ten poziom Ja Morant za uszy… Cóż, Steph Curry i jego koledzy są na przykład 23. ofensywą.
Dobrze, że Grizzlies wygrywają, bo teraz naprawdę warto ich oglądać. Teraz nie tylko te 20-kilka minut, kiedy gra Ja Morant, są warte włączenia meczu. Ale trzeba przyznać, że te minuty są warte najwięcej – być może w całej lidze. Może skończmy po prostu na oglądaniu tego, co on potrafi: