Efekt Toma Thibodeau

Efekt Toma Thibodeau

Tego lata New York Knicks po raz kolejny nie byli w stanie sprowadzić do klubu żadnej gwiazdy. Początek tego sezonu sugeruje jednak, że może na tym etapie, na jakim znajdują się Knicks, gwiazda wcale nie jest im niezbędna. Wystarczył odpowiedni trener w osobie Toma Thibodeau.

Pierwsze efekty pracy

Knicks są jednym z największych zaskoczeń startu nowego sezonu. Nowojorczycy legitymują się obecnie bilansem 4-3 dającym im piąte miejsce w konferencji. To zaledwie 4 raz w ostatnich 20 latach, kiedy po 7 meczach mają dodatni bilans. Po drodze pokonali Milwaukee Bucks, rozpędzonych Pacers i Cavs, a ostatnio także Hawks. Jasne, to dopiero pierwsze tygodnie. Przecież co roku jakiś słaby zespół dobrze startuje po to, by za chwilę wrócić na dno.

Nie wydaje się jednak, żeby taki los miał teraz spotkać NYK. Knicks wyglądają naprawdę solidnie i choć ich sufitem wciąż jest awans do playoffów, to wreszcie ten zespół zdaje się dokądś zmierzać. W tym swój udział ma przede wszystkim Tom Thibodeau.

Thibs zmienił bowiem nastawienie tych młodych chłopaków, co zresztą sami podkreślają:

„Teraz do każdego meczu podchodzimy z zamiarem zwycięstwa. Nawet jeśli to jest trudny przeciwnik, chcemy z nim wygrać. To największa zasługa trenera Toma. Jest wspaniałym liderem, do każdego meczu daje nam gotowy plan gry, na którego realizacji się skupiamy.”

Thibodeau postawił nacisk na defensywę, aczkolwiek tego należało się po nim spodziewać. Knicks praktycznie wszystkich swoich rywali zatrzymują w defensywie dużo poniżej średniej – Bucks (średnio 127 pkt na mecz, z Knicks 110), Cavaliers (107,5 i 86), Raptors (107 i 100), Pacers (117 i 102), czy Hawks (120 i 108).

Thibodeau jednak zaskoczył usprawnieniami w ofensywie, która nigdy nie była w jego wykonaniu nadzwyczaj płynna. Tymczasem podczas urlopu Thibs trochę odrobił lekcje – po pierwszym tygodniu rozgrywek to właśnie jego zespół przewodził lidze w rzutach zza łuku. Nie licząc fatalnego meczu z Toronto Knicks trafiają 43% swoich trójek.

Thibodeau poukładał ofensywę zespołu i usprawnił ją, dzięki czemu oglądanie Nowojorczyków nie jest już tak męczące jak w zeszłym sezonie. Sami zawodnicy także odczuwają wyraźną poprawę:

„Teraz nie musimy się wreszcie zastanawiać skąd pozycje rzutowe. Teraz wiem, że w konkretnych zagrywkach mam szansę na konkretny rzut. W ten sposób czujesz się pewniej i naturalniej kiedy już masz piłkę w rękach. Kiedy nie musisz się zastanawiać, kiedy i czy w ogóle dostaniesz okazje do rzutu w każdej akcji.” – powiedział Julius Randle.

Thibodeau świetny użytek robi także z handoffów, które wkrótce powinny stać się znakiem rozpoznawczym Knicks, a przede wszystkim duetu liderów, czyli RJ Barretta i Juliusa Randle. Zatrzymanie handoffów w wykonaniu tego duetu na szczycie boiska jest prawdziwą bolączką dla defensywy rywali. Szczególnie podkoszowy zdaje się czuć doskonale pod skrzydłami nowego trenera.

Nowy Julius Randle

Świetna gra Nowojorczyków w tym sezonie opiera się w głównej mierze na przemianie Juliusa Randle. Skrzydłowy imponuje swoją wszechstronnością w ataku, przede wszystkim doskonale znajdując na parkiecie wolnych kolegów. Częściowo jest za to odpowiedzialny Thibs ze swoimi ustawieniami, lecz w głównej mierze to zasługa rozwoju Randle’a.

Zrobienie z Randle’a kreatora gry nie jest nowym pomysłem ze strony Thibsa. Już w zeszłym sezonie próbował tego Dave Fizdale. Wtedy jednak Julius chyba nie był jeszcze na to gotowy, a na pewno nie w takim stopniu jak obecnie.

https://twitter.com/TommyBeer/status/1346548299050987522?s=20

Oczywiście, wystarczy tydzień dobrej gry i amerykańscy dziennikarze zawsze znajdą jakieś statystyki, które można ładnie przedstawić, zaliczając danego gracza do iście legendarnego grona. Z drugiej strony na starcie sezonu Randle zalicza więcej asyst niż Luka Doncic czy Ben Simmons, a tyle samo ile LeBron. Z podkoszowych zawodników tylko Nikola Jokic podaje obecnie lepiej, ale Serb jest na innym poziomie przewodząc lidze w asystach.

Na ile powtarzalne są te wyniki skrzydłowego Knicks? Ciężko powiedzieć. Może za miesiąc się okaże, że był to tylko chwilowy przebłysk. Niewykluczone jednak, że na koniec sezonu będziemy musieli dołączyć Randle’a do listy czołowych podających pośród ligowych podkoszowych. Na ten moment szanse na oba scenariusze są według mnie równe.

Patrząc jednak na zachowanie Juliusa na parkiecie, są pewne powody do optymizmu, w kwestii utrzymania tej dyspozycji. Skrzydłowy przede wszystkim zdecydowanie szybciej podejmuje decyzje, zamiast kozłować bez końca w miejscu (zeszły sezon – 32% rzutów miało miejsce po oddaniu minimum 3 kozłów, w tym – 22%).

Źródło: Youtube.com/Knicks Film School

Nie tylko jednak Randle bryluje. RJ Barrett również pokazuje, że wybór z 3 pickiem draftu nie był przypadkiem. I choć młody obrońca/skrzydłowy ma problemy ze skutecznością, to widać u niego duży progres względem zeszłego sezonu.

Nie można także nie wspomnieć o Immanuelu Quickleyu. Knicks od dłuższego czasu mają poważny problem z obsadą rozgrywającego, lecz bardzo możliwe, że wreszcie znaleźli na to jakieś remedium. Na razie Quickley zagrał w ledwie 3 spotkaniach, lecz ostatni mecz z Atlantą, gdzie zdobył 16 pkt w 19 min, daje powody do optymizmu. Koszykarskie szlify zbierał na uczelni Kentucky, zatem w najlepszym możliwym miejscu. I choć to dopiero jeden przebłysk, to jeśli Tom Thibodeau z uśmiechem na ustach chwalił jego umiejętności ofensywne, to wiedz, że chłopak musi naprawdę imponować na treningach.

Odzyskanie dobrego imienia

New York Knicks w ostatnich latach byli katastrofalnie wręcz zarządzani. Złe decyzje kadrowe, fatalne wyniki i koszmarna kultura organizacyjna sprawiały, że kibice wyśmiewali klub, a topowi zawodnicy patrzyli na niego raczej z politowaniem. Nawet Kevin Durant nie chciał ratować NYK i wybrał Nets. Dobra, zły przykład.

I wciąż daleko za wcześnie jest na to, żeby mówić o jakimś odrodzeniu Knicks, czy tym bardziej o ich powrocie do czołówki chociażby Wschodu. Po raz pierwszy jednak od lat, Knicks nie są jedynie chłopcami do bicia. To już nie jest drużyna będąca pośmiewiskiem. Żeby wywieźć zwycięstwo z Nowego Jorku, trzeba się nieźle namęczyć i akurat ten element nie zmieni się dopóki Tom Thibodeau siedzi na ławce. Spytajcie Bucks, którzy przegrali 20 punktami. A przecież wciąż poza składem jest całkiem pokaźna grupa zawodników i to istotnych dla składu:

Wspominałem już, że Thibodeau nie próżnował, kiedy pozostawał poza NBA? Chyba głównym znakiem rozpoznawczym Toma od zawsze było zajeżdżanie swoich zawodników. Wybierał on sobie zawodników, którzy pasowali do jego koncepcji i grał nimi tak długo, jak tylko dawali radę. To, może nawet lepiej, pasuje do tytułowego efektu Thibodeau. Tymczasem w tym sezonie ten schemat został mocno zachwiany.

Co prawda Barrett i Randle przewodzą lidze w średniej liczbie minut na mecz (obaj po 38 min), to nikt inny w zespole nie gra przekracza nawet 30 minut. Wszystko to pomimo problemów z kontuzjami od samego początku sezonu. Coś zatem drgnęło, na czym młody skład Knicks tylko powinien zyskać. Szczególnie w późniejszych latach swoich karier.

Tom Thibodeau ma swoje ograniczenia jako trener i to bardzo wyraźne, nie oszukujmy się. Dlatego też nie wierzę w to, żeby kiedykolwiek miał jeszcze być szkoleniowcem, który realnie zawalczy o tytuł (chyba, że w roli asystenta). Jednak pewien poziom gry, intensywności i dyscypliny, szczególnie w obronie, zawsze wprowadzi i wyegzekwuje.

„Gramy twardo i to wystarcza. Każdej nocy walczymy z całych sił i dopóki to robimy, wszystko jest ok. Cały ten proces zaczyna się od Thibsa i każdy kto pojawia się na boisku musi grać twardo i wkładać w to serce.”

I właśnie to zrobił Tom w Nowym Jorku. Zagonił chłopaków do ciężkiej pracy i nadał drużynie charakteru. Nie było potrzeba wielkich gwiazd i ogromnych kontraktów, a odpowiednia dyscyplina. I może nie przyniesie to mistrzowskich pierścieni, ale jeśli NYK utrzymają zbliżony poziom do obecnego, bez problemu znajdą się w play-in. A patrząc na problemy potencjalnie znacznie silniejszych ekip jak Raptors, czy Wizards, mogą tam nieźle namieszać.

I samo to może całkowicie zmienić postrzeganie zespołu. Jeśli NYK wyszarpią sobie playoffy, nagle gra w Wielkim Jabłku obok Randle’a, Barretta, a może też i Quickleya okaże się być niezłą perspektywą. Czy przed sezonem spodziewaliśmy się czegokolwiek dobrego po tej ekipie? Raczej nie. Miało być kolejne tankowanie po topowy pick w drafcie (podobno bardzo mocnym), a następnie kolejne nieudane starania o wielkie nazwiska.

Tymczasem dzięki Tomowi Thibodeau, Knicks nie można w tym sezonie lekceważyć, bo swoją grą i walką potrafią zaskoczyć każdego. Niby niewiele, lecz od lat nikt nie był w stanie tego dokonać w tym klubie. A Thibodeau zrobił to w Minnesocie i wszystko wskazuje na to, że powtórzy to w Nowym Jorku.