Czwarty tytuł Warriors – po trzech zdobytych, pierwszy WYWALCZONY

Czwarty tytuł Warriors – po trzech zdobytych, pierwszy WYWALCZONY

Czwarty tytuł Warriors – po trzech zdobytych, pierwszy WYWALCZONY
Photo by Elsa/Getty Images

Bardzo chciałem napisać coś o nowych mistrzach NBA. O tym, jak imponująca była ich realizacja defensywnych założeń, jak komplementarnie zbudowany był to skład, jak dobrze trener Steve Kerr operował ich minutami i jak celne założenia taktyczne wprowadzał. Bardzo chciałem poświęcić każdemu z kluczowych zawodników choć akapit. Tak też zrobiłem – w kolejności od najmniejszej, do największej liczby rozegranych minut.

Zacząłem od powyżej 10 minut na mecz, ale nie oznacza to braku szacunku dla Nemanji Bjelicy, Jonathana Kumingi, Andrew Iguodali, Mosesa Moody’ego, Damiona Lee i Juana Toscano-Andersona. Oni też zdobyli ten tytuł. Światła moich fleszy wystarczyło dziś jednak dla tej kluczowej ósemki:

Otto Porter Jr.

Po pierwszym meczu Finałów trochę krytykowałem Otto Portera za jego postawę w obronie – gubił rotacje, nie nadążał. To jednak poprawił wraz z biegiem serii, a jego rzut z dystansu okazał się dla Warriors nie do przecenienia. Być może było to tylko 1,5 trafienia na mecz, ale jako jedyny oprócz Stepha Curry’ego (także Nemanji Bjelicy i Andre Iguodali, ale tu próba była mikroskopijna) trafiał powyżej 40% za trzy. Ba, trafiał powyżej 50%, bo aż 56,3% wszystkich prób w tych Finałach!

Otto był jednym z tych zawodników, których potrzebują gracze pokroju Stepha Curry’ego – zawodnik, dla którego ci liderzy skupiają uwagę obrońców, by odegrać mu piłkę w dogodnym momencie. Jego rolą jest to, by wiedzieć gdzie być i trafić rzut. W tym był w swoich minutach dobry:

Otto Porter był 3. wyborem w drafcie 2013. Z tak wysokim pickiem wiążą się oczekiwania. Draft ten nie był zbyt obfity w talent, ale co by nie było, wybrano go przed Giannisem i Gobertem. Kontuzje nie pomogły mu w pokazaniu swojego potencjału. W pierwszym sezonie rozegrał nieco ponad 300 minut z powodu kontuzji biodra. W swoim debiucie przez 14 minut nie zdobył ani jednego punktu. Przez lata stał się ważnym zawodnikiem rotacji Wizards, ale gracz na kilkanaście punktów to nie był szczyt oczekiwań. Po dwóch transferach i jeszcze kilku urazach, wydawało się, że jego kariera powoli przygasa. W Golden State Warriors odnalazł swoje miejsce i coś udowodnił.

Gary Payton II

Co za historia. Łokieć złamany miesiąc temu. To jest naprawdę niedawno – on jednak wrócił i grał na poziomie Finałów NBA. Grał na wysokiej intensywności i z bardzo dobrymi efektami. Syn słynnego ojca, bez tego wielkiego talentu, niewybrany w drafcie, przez pięć lat tułający się po lidze, grając ogony po kilkanaście meczów w sezonie. Jeszcze rok temu dla Warriors rozegrał 10 spotkań, średnio po 4 minuty. Przed tym sezonem rozegrał jeszcze jeden, roczny kontrakt za mniej niż 2 miliony dolarów, z których gwarantowane były tylko 350 tysięcy dolarów. Jeszcze w dwóch pierwszych meczach tego sezonu rozegrał łącznie (!) 10 sekund. Nagle coś jednak zatrybiło.

Gary Payton II biegający na pozycji… Niskiego skrzydłowego? Rzucającego obrońcy? trudno powiedzieć. W każdym razie jego obecność na boisku sprawiała, że podkoszowi nie musieli tak często angażować się w pomoc w miejscach, gdzie znajdowała się piłka. Na jego obecności korzystał zwłaszcza Draymond Green, który mógł swobodniej, niżej odbierać krycie, podczas gdy pierwszą pomocą zajmował się Payton II. Tu na przykład pomógł w tym samym zakresie Looney’owi, a potem przykrył resztę posiadania:

W Finałach grał już blisko 20 minut na mecz, a jego powrót po kontuzji okazał się małym game-changerem. W całej serii zanotował on drugi najlepszy plus-minus na poziomie +7. Spośród ustawień, które w Finałach spędziły na parkiecie przynajmniej kilkanaście minut, najbardziej plusowym (+ było dla Warriors to, w którym obok Curry’ego, Klay’a, Wigginsa i Draymonda biegał właśnie Payton II. Drugie najbardziej plusowe jest to, w którym Klay’a wymieniamy na Otto Portera. Jeszcze rok temu był w tej lidze nikim – absolutnym statystą, kojarzonym przez niektórych głównie dlatego, że jego tata był kiedyś dobry. W Golden State Warriors odnalazł swoje miejsce i coś udowodnił.

Jordan Poole

Po absolutnie świetnej końcówce sezonu regularnego, w której pozwolił kibicom Warriors zapomnieć o kontuzji Stepha Curry’ego, można odnieść mylne wrażenie, że jego postawa w Finałach była nieco rozczarowująca. Nie zdobywał już po 30 punktów, na parkiecie spędzał po 20 minut albo i mniej. Pozwolił jednak tej rotacji na jedną bardzo istotną rzecz. Kiedy Steph Curry schodził z parkietu, Warriors mogli pozostać przy graniu mniej więcej tego samego. Jordan Poole – pomimo wielu świetnych występów – nie jest zawodnikiem o klasie choćby zbliżonej do Curry’ego. Jak się nad tym jednak zastanowić, w całym składzie GSW jest zawodnikiem najbardziej zbliżonym do niego profilem. Jest zawodnikiem radzącym sobie z piłką, z bardzo dobrym rzutem po koźle. Kiedy wchodził za Stepha, nie trzeba było wszystkiego zupełnie przebudowywać w ofensywie. Wciąż był na piłce gość, którego trzeba blisko kryć.

Z całej tej ósemki graczy, Jordan Poole jako jedyny miał w tych Finałach ujemny wskaźnik plus/minus. Trzeba jednak przyznać, że był to wskaźnik na poziomie -0,5, co biorąc pod uwagę jego rolę – czyli prowadzenie gry pod nieobecność MVP tych Finałów – wcale nie jest złym wynikiem.

W drafcie 2019 został wybrany z dopiero 28 numerem – tu scouting Warriors znów odwalił kawał dobrej roboty. Do klubu trafił w momencie największej jego zapaści. Swój debiutancki sezon zakończył z bilansem 15-50, już od początku kariery wchodząc w rolę wypełnienia luki po kontuzjowanym Stephie. Po tym sezonie chyba nikt nie ma wątpliwości, że Jordan Poole ma wszystko, by wyjść z cienia Curry’ego. Tego lata może podpisać przedłużenie warte nawet około 20 milionów rocznie – jak podają źródła. Trzeba przyznać, że coś udowodnił.

Kevon Looney

Definicja cichego bohatera serii. W składzie tegorocznych mistrzów mamy kilku graczy, których można określić takim mianem, ale Looney to chyba faworyt tego zestawienia. Jako jedyny nominalny center w rotacji Warriors, miał od groma roboty, choć jego minuty gry wcale na to nie wskazują. Na parkiecie spędzał średnio około 20 minut, a w trzech ostatnich starciach wypadł z pierwszej piątki na rzecz gry Draymonda Greena na pozycji centra. Nie było to jednak wynikiem słabości Looney’a. Ten był potrzebny w innych minutach.

Chodziło o te minuty, w których z boiska schodził ktoś z duetu Horford-Williams III, kiedy Celtics siłą rzeczy stawali się zespołem niższym, słabszym fizycznie. Tak było w ostatnim meczu – kiedy z boiska zszedł Williams III za Derricka White’a, do Draymonda Greena od razu dołączył na pozycjach podkoszowych Looney. Pozwalało to nie tylko dominować rywali fizycznie w tych minutach, ale też bezpieczniej wychodzić Draymondowi wyżej w pomocy – bo za plecami zawsze zostawał drugi wysoki broniący obręczy. Koniec końców Looney był najbardziej plusowym zawodnikiem Warriors w tej serii. Z nim na boisku GSW byli o 8 punktów lepsi od rywali.

W drafcie 2015 Kevon Looney został wybrany dopiero z 30. numerem – za takimi grajkami jak Chris McCollough, Nikola Milutinov, czy Jarell Martin. Looney jednak zdobył właśnie swój trzeci pierścień mistrzowski. Kolejny przykład bardzo dobrego scoutingu Warriors? Na pewno – choć prawdopodobnie jest to sukces współdzielony ze sztabem trenerskim. Nie może być przypadku w tym, że tylu zawodników będących już w mniejszym czy większym stopniu określonych niewypałami, oraz zawodników wybranych tak daleko w drafcie, akurat w tym klubie rozwinęło skrzydła i pokazało maksimum swoich możliwości. Pewnie już zauważyłaś/eś, ale o tym jest ten tekst.

Draymond Green

Przechodzimy do core’u zespołu – gości, którzy grali w tych Finałach wyraźnie powyżej 30 minut na mecz. Dray przez pięć pierwszych meczów trafił okrągłe 0/11 za trzy, trzy razy przekraczał limit fauli, średnio notował zaledwie 5 punktów na mecz. Mimo wszystko jednak grał – grał w pierwszej piątce, grał blisko 37 minut na mecz, był na boisku w kluczowych momentach. Ja wiem, że to jest banał słyszany i czytany już tysiące razy, ale wkłady Greena w grę nie widać w statystykach.

To trochę wokół niego Steve Kerr rotował składem tak, by miał on defensywnie jak najwięcej sensu. Kiedy grał u boku Looney’a, można było pozwolić sobie na zdjęcie jednego z defensorów z obwodu, bo ten miał większą swobodę w przejmowaniu krycia i podwojeniach wyżej od kosza. Kiedy na boisko wchodziły bulldogi defensywne pokroju Gary’ego Paytona II, Green mógł przejść na pozycję centra, gdzie jego wkład w rotacje defensywne skupiał się na strefie bliżej kosza. On dyrygował tą obroną. Fakt, że miał w kapeli uzdolnionych wykonawców, ale obrona Warriors zaczyna się od niego.

O tym, co i jak Draymond Green udowodnił nie ma chyba potrzeby pisać. Dla niego to już kolejny pierścień i kolejne Finały, w których był bardzo ważną postacią. Green, jako zawodnik wybrany z 35. wyborem w swoim drafcie, zdążył już udowodnić, że mimo braku niektórych koszykarskich umiejętności, może w odpowiednim systemie stanowić jego serce. Udowodnił coś jednak znów – wielu z nas wydawało się, że po kilku słabszych sezonach, kilku kontuzjach, w wieku 32 lat będąc już atletycznie zdecydowanie za górką, Green nie będzie już tym samym zawodnikiem. Cóż – dalej robi swoje.

Stephen Curry

Co tu dużo pisać – MVP Finałów, najlepszy koszykarz tych Finałów, niekwestionowany lider, najlepszy strzelec wszechczasów, czterokrotny Mistrz NBA. Pisanie o jego wpływie na grę zespołu byłoby powtarzaniem się i laniem wody. On grozi rzutem z dosłownie każdego miejsca parkietu po przekroczeniu połowy. Steve Kerr wykorzystał to w jeden z najprostszych możliwych sposobów. Bardzo często pick dla Curry’ego, który zaczynał akcję ofensywną na szczycie boiska, był poprzedzany szybką zasłoną w okolicach połowy. Zmuszało to graczy Celtics do skupienia się już od połowy boiska, szybkiej zmiany krycia, co owocowało albo wcześnie uzyskanym missmatchem, albo tą połową kroku spóźnienia, która wystarczała Curry’emu, żeby zrobić różnicę:

Co on komu właściwie udowodnił? Chyba wszyscy mieliśmy świadomość, że nawet po tych kilku naznaczonych urazami sezonach jest to jeden z absolutnie najlepszych zawodników w lidze, mających zdecydowanie największy wpływ na grę wokół niego. Niektórzy kwestionowali jego tzw. 'leadership’, jego zdolności przywódcze. W końcu w żadnym z dotychczasowych Finałów nie zdobywał nagrody MVP, w ważnych meczach przeciwko dużym rywalom zdarzało mu się nie błyszczeć. Ba, nawet w tej serii po czwartym meczu wskazywano, że na siłę szukał rzutu z dystansu idąc w skuteczność 0/9. Koniec końców jednak był liderem mistrzowskiego zespołu w najważniejszym momencie. Ten tytuł Warriors jest chyba najbardziej imponujący – w końcu nie został zdobyty przez grupę gwiazd. Został wywalczony bez Kevina Duranta, z poturbowanymi, będącymi za górką Greenem i Thompsonem, z grupą graczy, którzy nie sprawdzili się w innych zespołach. Ten tytuł Stepha jest naprawdę wywalczony.

Klay Thompson

Ten zawodnik nie jest już gwiazdą ligi. Po dwóch latach kontuzji – bardzo poważnych kontuzji – nie jest już tym samym Klay’em Thompsonem. Nigdy nie był on demonem szybkości, najbardziej dynamicznym z graczy. Te kilka procent utraconej dynamiki sprawia jednak, że z bardzo dobrego obrońcy stał się obrońcą przyzwoitym. Ze strzelca, który potrafi sobie zawsze znaleźć miejsce, stał się strzelcem, który robi to co najwyżej nieźle. Jego statystyki w tych Finałach nie były powalające – 35,6% skuteczności z gry, 35,1% skuteczności za trzy. Jako obrońca na Jaylenie Brownie spisał się nieźle, ale mam wrażenie że w dużej mierze dlatego, że Brown trochę nie dojechał na te Finały.

To jednak wciąż jest naprawdę fajna historia. Po zerwanym ACLu i zerwanym Achillesie były przesłanki ku temu, by nie liczyć już na jego wielki powrót. To nie są skręcenia kostki – to są poważne, zostawiające trwały ślad urazy, które w wieku 32 lat pozbawiają go 2 lat gry – to są zmarnowane 2 lata, przez które w sporej mierze pozostawał poza reżimem treningowym. Dla zawodowego sportowca na takim poziomie jest to tragedia.

Klay jednak wrócił. Nie jest już w szczycie swoich możliwości, ale wciąż jest dobrym koszykarzem. Dobrym na tyle, by grać w Finałach NBA średnio po 38 minut na mecz i robić różnicę na plus. Klay najpewniej udowodnił coś przede wszystkim sobie.

Andrew Wiggins

Pytanie – czy gdyby w ostatnim meczu Steph Curry znowu trafił coś na kształt wcześniejszego 0/9 za trzy, a Warriors wygraliby mecz, to czy kandydatem do MVP Finałów nie zostałby Andrew Wiggins? To on grał najwięcej minut na mecz (39,2), to on był podstawowym obrońcą zespołu, plastrem na Jaysona Tatuma. Plastrem na tyle skutecznym, że Tatum serię skończył ze skutecznością 31,7% z gry i popełnił aż 23 straty. Dla porównania, po stronie Warriors najwięcej zanotowali Green z Currym, po 15 na głowę. Ciekawostka – Tatum jest pierwszym graczem w historii, który na przestrzeni Playoffów popełnił w sumie 100 strat.

Oprócz defensywy, Wigins był najlepszym zbierającym i drugim strzelcem zespołu. Ostatni, decydujący mecz zakończył z kapitalną linijką 18 punktów, 6 zbiórek, 5 asyst, 4 przechwytów i 3 bloków. Kiedy Curry pudłował w piątym meczu, to on wziął na siebie ciężar zdobywania punktów. On był Andrew Iguodalą tych Finałów. Pamiętacie, jak Iguodala zdobył MVP Finałów za obronę na LeBronie Jamesie? Jayson Tatum to oczywiście jeszcze nie ten kaliber, ale jego występ i tak zrobił wrażenie.

Wiggins grał agresywnie, z zaangażowanie, ale też mądrze, realizując w pełni taktyczny plan trenera Kerra. Moim zdaniem jest najbardziej krzepiącą historią w tej grupie krzepiących historii, z których składa się tegoroczna ekipa mistrzowskich Warriors. No ale o tym już pisałem:

YT/NBA

Teza – spośród wszystkich zdobytych przez Golden State Warriors tytułów, ten robi największe wrażenie. Kalifornijska ekipa Wojowników była już koszykarską wersją 'Galacticos’ – zdobywali tytuły w gwiazdorskich składach, dominując ligę, ogrywając zespoły z LeBronem Jamesem na czele. To mistrzostwo, zdobyte po dwóch latach przerwy, musi jednak smakować zgoła inaczej. To nie jest żadna wielka trójka, czwórka, czy piąta. To jest grupa zawodników, na których w pewnym momencie postawiono krzyżyk. Czy to na starcie kariery, wybierając ich nisko, albo wcale nie wybierając w drafcie. Albo po kilku sezonach, kiedy nie spełnili oczekiwań związanych z wysokim wyborem w drafcie. Albo po kilku gwiazdorskich sezonach, po których nie widzieliśmy dla nich już przyszłości. To nie jest tytuł zdobyty dużą gotówką na rynku wolnych agentów. To jest sukces zbudowany od podstaw.