1v1 Jeff Malone: „To było dla mnie spełnienie marzeń.”
Dwukrotny uczestnik Meczu Gwiazd, 10. wybór w drafcie 1983 roku; w swojej karierze uzyskał 17231 punktów, a trafił tylko 86 rzutów za trzy punkty. Jeff Malone opowiada o trzynastu sezonach spędzonych na parkietach NBA.
Zostałeś wybrany z 10. numerem w drafcie przez Washington Bullets, zespół walczący o playoffs. Czy bardzo doskwierał Ci brak miejsca w wyjściowym składzie?
Kiedy debiutowałem, grałem głównie jako rezerwowy. Mieliśmy przyzwoity zespół, gdy do niego dołączyłem, dużo nauczyłem się od weteranów. To była niezła sytuacja, a ja byłem bardzo podekscytowany możliwością gry w NBA.
Przez trzy sezony grałeś dla Gene Shue, który dwukrotnie prowadził swój zespół do finałów NBA. Czy sądziłeś, że jest w stanie osiągnąć tak wiele z Bullets?
Mam ogromny szacunek do Gene; wiele mnie nauczył. W tamtym okresie próbowaliśmy zbudować zespół i wydaje mi się, że potrzebowaliśmy jednego lub dwóch zawodników, żeby wskoczyć na wyższy poziom. Nie byliśmy wystarczająco dobrym składem, by walczyć o mistrzostwo. Konferencja Wschodnia była w tamtych latach niesamowicie silna. Myślę, że potrzebowaliśmy więcej czasu, by móc stawić czoła najsilniejszym.
W drugim sezonie zostałeś członkiem wyjściowego składu, a rok później wystąpiłeś w Meczu Gwiazd. Stawiałeś sobie takie cele, czy nie skupiałeś się na tym i po prostu grałeś?
Zawsze skupiałem się na danym sezonie. Kiedy dołączyłem do zespołu, Bernie Bickerstaff znacznie przyczynił się do mojego rozwoju. Nauczył mnie nad czym powinienem pracować, i że powinienem umieć coś nowego z każdym kolejnym sezonem. Myślę, że dzięki temu stawałem się lepszym zawodnikiem. Pracowałem nad dryblingiem, obroną, rzutem. Koncentrowałem się na nadchodzącym sezonie. Stawiałem sobie cele i starałem się wracać po wakacjach z czymś nowym, lepszym.
W 1986 i 1987 roku zagrałeś w Meczu Gwiazd. Czy gra z takimi zawodnikami, jak Michael Jordan czy Larry Bird, była spełnieniem Twoich marzeń?
Oczywiście. Pamiętam, jak siedzieliśmy w szatni, w trakcie mojego pierwszego Meczu Gwiazd z Mosesem Malone’m, Larry’m Birdem, Robertem Parishem, Michaelem Jordanem i tego typu zawodnikami. To było świetne przeżycie. Byłem młodym zawodnikiem, który znalazł się wśród 24 najlepszych koszykarzy świata. Bardzo dobrze wspominam tamten czas.
W 1986 roku Bullets pozyskali wspomnianego Mosesa Malone’a. Czy sądziłeś, że zespół stanie się znacznie lepszy?
O tak. Później dołączył do nas Bernard King, jednak wiedziałem, że wraca po ciężkiej kontuzji. Mieliśmy również Gusa Williamsa, więc nasz zespół składał się ze świetnych weteranów, od których mogłem się wiele nauczyć. Oglądałem ich, gdy byłem młodszy. Będąc na uczelni, oglądałem Mosesa, Bernarda, Gusa. Co więcej, graliśmy dla Wesa Unselda – również go oglądałem, gdy zdobywał mistrzostwo NBA z Elvinem Hayesem. To było dla mnie spełnienie marzeń. To legendy, a do tego wspaniali ludzie poza parkietem.
źródło: youtube.com (InsaneHoops)
W następnym sezonie miałeś okazję grać jednocześnie z Muggsy Boguesem i Manute Bolem. Jak dziwna była dla Ciebie gra z najwyższym i najniższym zawodnikiem w historii ligi?
Tak, mieliśmy w składzie najwyższego i najniższego gościa w lidze – dwie świetne osoby. Manute – błogosław jego duszę, a do tego Muggsy – miałem okazję dobrze go poznać i jest po prostu dobrym człowiekiem. Kiedy byliśmy z drużyną na lotniskach, ludzie cieszyli się na nasz widok. Uwielbiali patrzeć, jak wśród nas szli Manute i Muggsy.
W 1987 roku Bernard King podpisał kontrakt z Bullets. Jak bardzo zaskoczył Cię fakt, iż King powrócił do gry na tak dobrym poziomie po bardzo ciężkiej kontuzji?
Bardzo mi tym zaimponował. Ale jeżeli znało się Bernarda, jego podejście do pracy i treningu, sposobu dbania o własne ciało, nie wydawało się to być wielkim zaskoczeniem. Był po prostu profesjonalistą, a jego ciężka praca i dyscyplina z pewnością znacząco się do tego przyczyniły. Jestem pewien, że sam proces powrotu po kontuzji był dla niego trudny, ale jeżeli ktokolwiek miał tego dokonać, to był to właśnie Bernard King.
W pierwszej rundzie playoffs 1988 roku Bullets przegrywali 0-2 z Pistons. Udało wam się doprowadzić do remisu, ale przegraliście w piątym meczu. Czy uważasz, że było to jedno z większych rozczarowań w Twojej karierze?
Niekoniecznie – zagraliśmy dobrze jako zespół. Pistons byli świetną ekipą i zrobili to, co do nich należało. Byli po prostu lepszą drużyną. Graliśmy tak dobrze, jak tylko się dało, ale pojawił się lepszy przeciwnik, który nas pokonał. Nie rozpaczaliśmy z powodu tej porażki, ponieważ wierzyliśmy jako zespół, że ten moment uczyni nas mocniejszą drużyną w przyszłości.
Były to piąte playoffs z rzędu, w których Twój zespół odpadł w pierwszej rundzie. Czy czułeś, że zmienia się to w swego rodzaju koszmar?
Pewnie tak. Walczyliśmy, mieliśmy świetnych zawodników w zespole, ale po prostu nie wystarczało to do pokonania Celtics, Pistons czy Philadelphii. To było dla nas najzwyczajniej w świecie zbyt trudne. Byliśmy grupą dobrych graczy, graliśmy do końca, walczyliśmy, ale zabrakło nam tego “uderzenia”, żeby wskoczyć na wyższy poziom.
źródło: youtube.com (LamarMatic)
W 1990 roku trafiłeś do Utah Jazz. Czy było Ci ciężko opuścić Waszyngton i jakie były Twoje cele związane z Jazz?
Spędziłem w Waszyngtonie siedem lat, więc na pewno tęskniłem za miastem. Natomiast dołączenie do zespołu Utah, którzy meldowali się w playoffs co roku, było bardzo ekscytujące. Możliwość gry z dwoma członkami Hall of Fame, Johnem Stocktonem i Karlem Malone również była świetna. Do tego panowała tam zupełnie inna atmosfera, podobna do tej na poziomie uniwersyteckim. Kibice kochali zespół, praktycznie każdego dnia zapełniali halę po brzegi. To były świetne 3-4 lata i bardzo dobrze je wspominam.
Grałeś zarówno dla Jerry’ego Sloana, jak i Wesa Unselda. Niestety, obaj odeszli w ostatnich tygodniach. Jak wspominasz grę dla nich i co ich różniło?
Wes był świetny. Miałem z nim naprawdę dobry kontakt, wiele mnie nauczył. Jerry był bardzo bezpośredni – mówił ci, czego od ciebie wymagał. Bardzo podobała mi się gra dla nich. Dwie wspaniałe osoby, członkowie Hall of Fame, a do tego byli moimi ulubionymi trenerami, dla których kiedykolwiek grałem.
źródło: youtube.com (Retro Basketball Highlights)
Jazz z sezonu 1991-92. Czy uważasz, że to był “ten” moment, najlepsza okazja na zdobycie mistrzostwa?
Czy był to sezon, w którym przegraliśmy z Portland?
Tak, dokładnie.
Tak. To z pewnością najlepsza okazja jaką mieliśmy. Był remis w serii; było 2-2. Potem przegraliśmy przed własną widownią i jeśli dobrze pamiętam odpadliśmy po szóstym meczu, ale nie brakowało nam dużo. Myślę, że to była największa szansa na mistrzostwo. Byliśmy bardzo dobrym zespołem, ale nie zdołaliśmy pokonać tej przeszkody.
W 1994 roku w wyniku wymiany trafiłeś do 76ers. Czy czułeś, że to może być początek końca Twojej kariery?
Niezupełnie. Owszem, kiedy opuszczałem Utah i trafiłem do zespołu, który nie odnosił zwycięstw wiedziałem, że może być ciężko. Do tego, po przybyciu do Philadelphii nabawiłem się kontuzji. Nie sądziłem, że to koniec, ale wiedziałem, że kontuzja może utrudnić mi grę, kiedy wrócę.
W tym samym sezonie ponownie grałeś w jednej drużynie z 39-letnim wówczas Mosesem Malone’m. Jak ważne było wasze doświadczenie ze wspólnej gry dla Bullets i jak wspominasz waszą rolę w 76ers?
Mieliśmy sporo młodych graczy wokół nas, a my byliśmy najbardziej doświadczonymi zawodnikami. Jednak obaj zbliżaliśmy się do końca swoich karier. Staraliśmy się grać najlepiej, jak było to możliwe, ale nie mieliśmy w tamtym momencie wystarczająco utalentowanego zespołu.
Czy była dla Ciebie wyzwaniem gra dla zespołu, który walczył o to, by nie zostać najgorszą drużyną w sezonie?
Takie myśli nie mogą zaprzątać głowy. Tylko jeden zespół zdobywa mistrzostwo w trakcie sezonu. Chcesz odnieść tyle zwycięstw, ile się da, ponieważ o to w tym sporcie chodzi. Dostajesz się do playoffs i dajesz z siebie wszystko, ale w sporcie tak już jest, że tylko najlepsze zespoły wejdą na sam szczyt i nic nie możesz z tym zrobić. Tak wygląda obecnie sytuacja z Lakers, Milwaukee Bucks i Clippers. Te zespoły mogą osiągnąć najwięcej. Natomiast takie drużyny, jak Brooklyn, Washington czy Portland – nie ma znaczenia, jak dobrze zagrają; będzie im bardzo ciężko. Nie masz na to wpływu, ale zawsze chcesz wyjść na parkiet i walczyć. Jeśli rywalizujesz i dajesz z siebie wszystko – to nic więcej nie możesz zrobić.
Po 32 spotkaniach w sezonie 1995-96, zdecydowałeś się na zakończenie kariery. Czy była to trudna decyzja?
Nie, kiedy zmagałem się z kontuzją stopy i opuściłem niemal cały rok, wszystko się zmieniło. Czułem, że to już czas. Kiedy się starzejesz, nie przygotowują już akcji pod ciebie, gdy jesteś członkiem zespołu. Wiedziałem, że przyszedł na mnie czas, więc po prostu zrezygnowałem z dalszej gry.
Na przestrzeni 13 sezonów w NBA trafiłeś tylko 86 rzutów za trzy punkty. Czy podoba Ci się sposób, w jaki obecnie gra się w NBA?
Nie przeszkadza mi rzut za trzy punkty, ale uważam, że wciąż jest miejsce na grę z półdystansu. Obecnie gra się wysoko pick-and-rolla, a zdarza się, że wszyscy stoją za linią rzutu za trzy punkty. Popracowałbym nad tym elementem i każdego lata próbowałbym stać się lepszym strzelcem zza łuku, jednak myślę, że rzut półdystansowy wciąż może być wykorzystywany. Granie pick-and-rollem i obserwowanie wszystkich zawodników czekających na rzut za trzy często jest uciążliwe dla oka.
źródło: youtube.com (Retro Basketball Highlights)
Co sądzisz o obecnej drużynie Wizards? O co mogą powalczyć w Orlando?
Cóż, starają się zbudować solidny skład. Nie zrobią wielkiego szumu w Orlando, ale Bradley Beal jest świetnym zawodnikiem. Jednak tak jak wspomniałem wcześniej, świetny zespół pokona Bradley’a Beala, a on nic z tym nie zrobi. Wizards muszą skupić się na budowie zespołu, pozyskaniu kilku zawodników; John Wall zapewne wróci w przyszłym sezonie, więc mam nadzieję, że będą się rozwijać i za dwa, może trzy sezony powalczą o więcej. W tej chwili nie są gotowi.