Znowu trzeba wyjmować kalkulatory – wnioski po Anwil vs Spirou
Uciekło życie
Trener Selcuk Ernak po meczu z Zastalem mówił o tym, że czekają jego zespół teraz mecze z gatunku albo wygrasz, albo jedziesz do domu. Turek nazwał te mecze finałowymi dodatkowo jeszcze pompując rangę tych spotkań. Dlatego też trochę zabrakło mi w obrazku telewizyjnym energii, która biłaby od ekipy z Włocławka. Kamil Łączyński robił co mógł, szarpał na ile pozwalały mu zdrowie i siły, ale to było za mało. Włocławianie przegrali i znów trzeba wyjmować kalkulatory, by dowiedzieć się, co musi się stać, byśmy mogli zobaczyć Anwil w kolejnej rundzie.
Zaczynam odnosić wrażenie, że koszykarzom Anwilu „weszło” zmęczenie sezonem, które dla stycznia/lutego dość często jest czymś normalnym. Niemniej włocławianie w FIBA Europe Cup, w odróżnieniu do PLK, zapasu zwycięstw nie mieli i nie mają. Jeśli taki letarg utrzymuje się dłużej w drużynie sportowej, zazwyczaj pojawia się konieczność wygenerowania jakiegoś impulsu, jak chociażby „świeża krew” w drużynie.
Żyjesz z trójek, umierasz od trójek
Nikt nie będzie się kłócić ze stwierdzeniem, że Anwil ma w składzie wielu strzelców. Użyłbym nawet stwierdzenia, że ekipa z Włocławka to po prostu jump shooting team, czyli zespół bazujący na rzutach z wyskoku – taka charakterystyka i tyle. Nie twierdzę, że to dobrze, nie twierdzę także, że to źle – chcę tylko zauważyć, że tak jest. Taka cecha zespołu może przełożyć się na pokonanie rywala nawałnicą trójek jak to miało miejsce w Lublinie, ale także może być problemem, kiedy piłka do kosza wpadać nie będzie chciała, jak w meczu z Zastalem, czy w trzeciej kwarcie w Belgii. Żaden obwodowy Anwilu w meczu ze Spirou nie dostał się z piłką do obręczy, nie skończył lay upa. W jakiejś mierze to był efekt obrony gospodarzy, co nie zmienia jednak faktu, że rzadko kiedy widzimy penetrujących strefę podkoszową koszykarzy Anwilu i licząc na poprawę w tym względzie trzeba patrzeć na postać Luke’s Nelsona lub gracza, który we Włocławku się za niego pojawi, jeśli Brytyjczyk nie będzie w stanie pomagać drużynie z uwagi na kontuzję.
Właśnie taki Ongenda
Jest jednak jakiś pozytyw meczu ze Spirou – to było najlepsze spotkanie Nicka Ongendy w barwach Anwilu Włocławek (17 punktów, 6 zbiórek). Dopiero co w Radiu PLK mówiłem, że liczę na jego większy wkład w grę w ataku drużyny z Włocławka i proszę – kończone loby, dobre rolowanie, walka na ofensywnej desce, a nawet celny rzut z półdystansu. Ongenda w środowym meczu wyszedł z cienia Funderburka i pokazał, jakie są jego możliwości. Skoro już je znamy, to teraz trzeba liczyć, a z czasem oczekiwać, na regularność w tej kwestii.
Gubienie rytmu
Jakbym miał strzelać, to ostatnimi czasy przynajmniej na co drugiej pomeczowej konferencji prasowej możemy usłyszeć o rytmie gry, rytmie w ofensywie. To słowo mocno wgryzło się już w koszykarski słowniczek, ale rzeczywiście bardzo celnie opisuje wydarzenia na parkiecie. Anwil w meczu ze Spirou ten właśnie rytm gubił, a dokładnie przeplatał udane akcje stratami, które mocno wyhamowywały wydawało się rozpędzający zespół, który przez to nie mógł zbudować choć kilkupunktowej serii. Przykład? Czwarta kwarta, kilka dobrych posiadań w obronie, Ongenda w ataku w gazie, a Michalak podaje w ręce rywala – to waży i boli.
Zastawianie
Włocławianie od początku obecnego sezonu imponują pod względem zbiórek ofensywnych. Tak zwaną „czutkę” do nich ma zwłaszcza DJ Funderburk, który w każdym meczu kilka piłek wyrwie wykorzystując gapiostwo rywali. Gorzej jednak, że koszykarze Anwilu także dość często mają problem z odpowiednią kontrolą przeciwnika i jego zastawieniem, co przekłada się na punkty drugiej szansy dla rywala (i gubienie wspomnianego rytmu). Te problemy na własnej desce potęgują zmiany krycia, które stosuje Anwil – często pod koszem wysokiego rywala musi zastawiać ktoś z obwodowych zespołu z Włocławka. Może skala tych zbiórek ofensywnych rywali nie jest przerażająca, ale jednak brak „wyczyszczenia” własnej tablicy często podcina skrzydła i obniża morale drużyny.