Wielki Tatum prowadzi Boston, Indiana niszczy Charlotte
Pierwsze starcia w play-in i pierwsze kapitalne występy już za nami. Po dzisiejszej kolejce zdecydowanie mniej tajemnic ma przed nami konferencja wschodnia. Poznaliśmy już jedną parę playoffs, dowiedzieliśmy się także który zespół zakończył kolejny sezon bez udział w postseason.
Indiana Pacers – Charlotte Hornets: 144-117
Pierwsze starcie przebiegało dokładnie tak, jak można się tego było spodziewać. Indiana Pacers nie mieli większych problemów ze sforsowaniem nieporadnej obrony Charlotte Hornets. Nawet pomimo braku Carisa LeVerta, który został objęty ligowym protokołem bezpieczeństwa i nie zagra także w kolejnym meczu.
Hornets zdając sobie sprawę ze swej największej słabości próbowali jak najbardziej zagęszczać pole trzech sekund. Domantas Sabonis nie jest jednak w ciemię bity. Litwin błyskawicznie to odczytał i zaczął rozrzucać piłkę kolegom. Efekt? Pacers zaczęli mecz od skuteczności 7/11 zza łuku, a sam Doug McDermott miał 16 pkt w pierwszej kwarcie, którą Indiana zamknęła wynikiem 40-29.
Do gry w Indianie wrócił także Malcolm Brogdon zdobywając skromne, acz efektywne 16 pkt i 8 ast (60% z gry). Co ciekawe, najwięcej punktów rzucił Oshae Brissett, który dołączył do drużyny na początku kwietnia (23 pkt):
Ostatecznie nie był to najlepszy punktowo mecz Sabonisa, lecz deski zdominował bez problemu, ocierając się przy tym o triple-double (14/21/9):
Chociaż trzeba przyznać, że i Sabonisowi nie wszystko wychodziło, w czym swój główny udział miał Miles Bridges:
Bridges (23 pkt) w całym spotkaniu był najlepszym graczem Charlotte. Niestety, brak Gordona Haywarda, który byłby w stanie nieco uspokoić grę Szerszeni i generalnie słabsza forma z końcówki sezonu (6. kolejna porażka) była tutaj widoczna. Terry Rozier nie był dzisiaj w stanie wystraszyć nikogo, szczególnie swoimi rzutami zza łuku (0/9), choć nie uciekał od odpowiedzialności i próbował poderwać Charlotte. Ostatecznie jednak Pacers nie przegrywali nawet przez sekundę, wygrywając 144-117:
Na pocieszenie dla fanów Hornets podanie LaMelo Balla:
Boston Celtics – Washington Wizards: 118-100
Jayson Tatum jest wielki, co tu dużo mówić. Skrzydłowy Celtics nie miał w planach dodatkowego meczu i wziął cały zespół na barki zdobywając aż 50 pkt! Dodał do tego 8 zb 4 ast i 2 blk, i razem z Kembą Walkerem poprowadził Boston do zwycięstwa. Nie był to może idealny występ Walkera, lecz jego 29 pkt i 7 zb pozwala mieć Celtom nadzieje, że ich rozgrywający w najważniejszej części sezonu jest w formie.
Początkowo rzucał się w oczy brak Jaylena Browna, szczególnie w ataku, gdzie Celtowie mieli problemy ze stworzeniem dogodnych okazji do rzutu. Wszystko jednak uległo zmianie w drugiej połowie. Wtedy to sygnał do ataku dał Tatum (32 pkt w drugiej połowie), a Celtics wystartowali z serią 22-4, dzięki której wyszli na prowadzenie 74-58.
Bradley Beal próbował, lecz wyraźnie widać było, że nie jest on nawet bliski gry w 100%. O ile w pierwszej połowie sporo pracy wykonywali jeszcze rezerwowi Czarodziejów (22-6 na ich korzyść w starciu z ławką Bostonu w pierwszej połowie), o tyle z czasem zabrakło argumentów. Wizards doszli jeszcze na 7 pkt w czwartej kwarcie, ale to było wszystko na co ich było stać. Russell Westbrook (20 pkt i 14 zb, ale tylko 33% z gry) zawodził pomimo efektownych highlightów:
Złą wiadomością dla Celtics jest kontuzja Roberta Williamsa, który w drugiej połowie zagrał niecałe 2 minuty. Nie wiadomo na ten moment czy zdąży wrócić do pełnej dyspozycji na zbliżającą się serię z Nets.