Michał Marek: Mój numer telefonu wciąż jest aktualny
– Chciałbym wspomnieć, że mój numer wciąż jest aktualny i jeśli ktoś z zainteresowanych chciałby, to chętnie odbiorę telefon. Może niektórzy już zapomnieli, ale ja o tych zaległościach i osobach doskonale pamiętam – mówi były koszykarz Michał Marek w kontynuacji rozmowy.
Pamela Wrona: Niedawno wspólnie poruszyliśmy temat wypalenia zawodowego w sporcie. Chciałabym jednak skupić się jeszcze na samej koszykówce i doświadczeniach, które mogły oddziaływać na psychikę, spinając klamrą zakończoną przez Ciebie karierę.
Michał Marek: Koszykówka dała mi dużo dobrego i była ważną częścią mojego życia. Z czasem jednak zacząłem odczuwać, że więcej zabiera niż daje i staje się to dla mnie ciężarem. W życiu zawodnika kontuzje mogą naprawdę podciąć skrzydła. Od bycia koszykarzem nigdy nie było wolnego. A pieniądze, które się zarabia nie wynagradzają tego, co niekiedy dzieje się w sporcie i ile trzeba od siebie dać.
Natomiast największy cios jaki dostałem był od klubu z Kutna. Graliśmy wówczas w pierwszej lidze i miałem dobry sezon, byłem w świetnej formie. Czułem się tam naprawdę dobrze. Gdyby wciąż były tam pieniądze, zapewne grałbym tam do dziś. W sezonie 2018/19 rozpoczął się mój trzeci rok w tym miejscu, wszystko było mi znane, nie było zmiany otoczenia. Gdy jechałem na okres przygotowawczy to po prostu jechałem jak do siebie.
W lutym lub marcu kupowałem swoje pierwsze mieszkanie. Miałem swój wkład własny i resztę chciałem wziąć na kredyt. Pamiętam, że po jednym z treningów zapytałem prezesa, czy mamy zapewniony budżet do końca sezonu, bo jadę do domu do Poznania wziąć kredyt. Wtedy wypłaty były w terminie, ale miałem zaległości z poprzednich sezonów, ale byliśmy dogadani.
Był taki przekaz, że nie ma żadnych problemów i nie mam się czego obawiać. W międzyczasie przyszedł do nas jeszcze Jakub Fiszer i pamiętam, jak wracając z meczu w Krakowie rozmawialiśmy przez telefon:
– Płacą?
– Płacą.
(po dłuższym milczeniu)… I zaraz się wszystko zachwiało, bo od tamtego momentu nie otrzymaliśmy z klubu ani złotówki.
Ile jeszcze powinieneś otrzymać pensji?
Pięć, może sześć wypłat. Ale takich sytych. W Kutnie były wtedy naprawdę bardzo dobre pieniądze.
Przed zamknięciem okienka miałem okazję, by przenieść się do Leszna. Teraz wiem, że trzeba było z niej skorzystać. Na pewno byłbym mniej stratny. Kupowałem mieszkanie, planowałem wesele, więc zaczęło się już robić nerwowo.
W moim pierwszym seniorskim sezonie w Zgorzelcu (2015/2016) też nie płacono w terminie, natomiast panowało wówczas bezkrólewie, bo jakiś czas funkcjonowaliśmy bez prezesa i nie było do kogo pójść po wypłatę (śmiech). Ale tam sytuacja była inna. Miałem 19 lat i podpisany kontrakt życia. Za jedną wypłatę mogłem przeżyć pół roku, szczególnie wtedy, kiedy byłem sam, bez żadnych zobowiązań i miałem do tego mieszkanie klubowe oraz posiłki.
Pamiętam, jak kapitan zespołu Filip Dylewicz przyszedł kiedyś do szatni i powiedział, że dogadał się z klubem, że każdy z graczy dostanie na razie po równo 10 proc. swojej wypłaty. Jego 10 proc. to były zapewne całe dwie moje (śmiech). Pamiętam, że wybuchłem wtedy śmiechem. Ale ta sytuacja bardziej mnie rozbawiła niż zabolała. Natomiast to jeden z nielicznych przykładów, kiedy mimo wszystko na koniec wywiązano się ze swoich zobowiązań, bo rozliczyli się co do grosza.
To kto jeszcze nie?
Nie zrobiono tego w Kutnie ani w Poznaniu, ale dla ścisłości, w tej poprzedniej organizacji, a nie obecnej. Chciałbym wspomnieć, że mój numer wciąż jest aktualny i jeśli ktoś z zainteresowanych chciałby, to chętnie odbiorę telefon. Może niektórzy już zapomnieli, ale ja o tych zaległościach i osobach doskonale pamiętam (śmiech).
W Poznaniu cały czas były kuriozalne sytuacje. Nie było ani wyników, a później i pieniędzy, bo zaczęli je ucinać. Dostaliśmy wyrównanie na przełomie roku, gdy klub musiał rozliczyć się z miastem i wszyscy myśleliśmy, że już będzie OK. Jednak od stycznia nadal nie otrzymywaliśmy pełnych pensji, bo wysyłano zaledwie 25 proc. Następnie był COVID-19 i widocznie myślano, że ma się argument ku temu, by nie wywiązywać się ze swoich zobowiązań. Pamiętam jeszcze jeden poranny trening, kiedy usłyszeliśmy, że obetną nam pensję o 25 proc., a jeżeli wygramy następne 3 z 4 meczów to zostanie wszystko zwrócone. Nie pamiętam, czy wygraliśmy, ale raczej nie. Teoretycznie każdy powinien się na to zgodzić, a my nie wyraziliśmy na to zgody. Mimo tego nie otrzymaliśmy tych pieniędzy.
Mam duży żal do osób zarządzających tymi klubami. Uważam, że w Kutnie zostawiłem wiele zdrowia i serca. Tam w którymś momencie nie płacono już za nic. Pamiętam, jak zepsuł mi się telewizor. Kierownik zgłosił to właścicielowi mieszkania, a on powiedział, że niczego nie naprawi, bo klub zalega mu z czynszem za cztery miesiące. Później były nawet organizowane zbiórki na te mieszkania i nikt nie chciał później ich im wynajmować.
Namawiano nas na podpisanie ugód. Raz usłyszałem, że jeśli ją podpiszę to dostane dwa tysiące złotych od razu, a resztę według harmonogramu Dostałem 500 złotych. Zaczęło się – nie pierwszy raz – unikanie, nieodbieranie telefonów, granie na czasie. Pojechałem do prezesa i powiedział mi, że nie ma pieniędzy. Zaczął grzebać w kieszeniach i pokazał, że ma paczkę papierosów i 10 złotych. Żałuję, że ich wtedy nie wziąłem. Uważam, że każdy, kto doprowadza do takiej sytuacji powinien pracować tak długo, aż wszystkich spłaci. To byłaby kara. A nie zamknięcie klubu i funkcjonowanie bez poniesienia żadnych konsekwencji.
Byłem też w sytuacji, kiedy zwolniono mnie około dwa dni przed zamknięciem okienka transferowego (w pierwszej lidze jest to połowa stycznia – przyp.red.). Ostatnie pieniądze z wypłaty dostałem w czerwcu, a jeszcze w lipcu kontaktowałem się z klubem w sprawie niewypłaconych premii. Usłyszałem także, że jeżeli nie odejdę z klubu, to codziennie o piątej nad ranem będę chodzić na basen żeby wrócić do formy. Innego razu, mieliśmy wyjazd na mecz w Nowy Rok i rano sprawdzano nas alkomatem. Jak się później okazało, czekano na jakiś pretekst, by rozwiązać kontrakt. Wtedy czułem, że klub robi wszystko, by się mnie pozbyć lub żebym sam zrezygnował.
Co czuje się w takich sytuacjach?
Bezsilność. A co można zrobić? Jedyna słuszna decyzja to spakowanie się i pojechanie do domu. I nie podpisywać ugód. Często klub i tak bankrutował, więc na pieniądze nie było szans, a niektóre z nich ugody mogły wyrzucić do kosza i grać dalej, czego do dziś nie mogę zrozumieć. W moim przekonaniu ugody nie były podpisywane jedynie między zawodnikiem, a klubem, ale i PZKosz, prawda? Kiedyś były ugody śródroczne, bo takie podpisywałem na koniec roku kalendarzowego. To miało chronić graczy, klub miał czuć na sobie oddech związku, ale to nie istniało. Śmiem twierdzić, że weryfikacja opierała się tylko na nieudowodnionym poręczeniu.
Nie spotkało to mnie, ale znam historię, kiedy prezes jednego klubu powiedział zawodnikom, że albo zrzekną się ostatnich dwóch wypłat i będą grać dalej, albo zamkną klub. To jest absurd. Ale taka i wiele innych sytuacji były na porządku dziennym i w niektóre trudno byłoby komuś uwierzyć.
Żałujesz, że tak nie zrobiłeś?
Tak. Zrozumiałem dopiero po długim czasie, że powinien był od razu się spakować i szukać nowego pracodawcy. Nigdy tak nie zrobiłem, bo za każdym razem była narracja, że wszyscy jedziemy na jednym wózku, a może coś się jeszcze zmieni, a może lepiej na tym wyjdziemy, jeśli nadal będziemy trenować…
W „normalnej” pracy, raczej nie zdarza się żeby ktoś nie zapłacił. W razie jakichś problemów musi o tym wcześniej powiadomić. Ale jakby mi nie zapłacono tydzień, to kolejnego dnia nie poszedłbym do pracy, tylko znalazłbym inną. I mógłbym robić inne rzeczy, bo po odwieszeniu butów dopiero wtedy można zasmakować prawdziwego życia. Jedną z wielu różnic jest to, że w aktualnej pracy czuję się szanowany i wszyscy odnoszą się do mnie z szacunkiem, używając słów takich jak „proszę”, przestrzega się umowy i podstawowych praw. Dla mnie jest to nowe i szokujące, więc to wiele wyjaśnia. Od graczy wymagało się naprawdę dużo, a w drugą stronę często nie można było liczyć na wiele. Mam świadomość, że w normalnym życiu też są różne nieprzyjemne sytuacje, ale w sporcie doświadczałem tego nieustannie.
W koszykówce raczej tak nie zrobisz. Możesz jedynie zmienić klub, a prezesi bardzo dobrze o tym wiedzą. Nie ma też nie wiadomo jakiego poziomu i wyboru, zatem to też nigdy nie było proste, by znaleźć klub w trakcie sezonu. Raz tylko tak miałem, ale byłem wtedy w ekstraklasowym Szczecinie i przeniosłem się poziom niżej do Zgorzelca, który miał bilans 0-10 i trener Wojciech Szawarski trenował z nami, bo brakowało graczy.
Czy później te doświadczenia były trochę inne?
Tak, moje zmieniły się od Poznania, kiedy w nowej organizacji na poziomie drugiej ligi trener i prezes Przemysław Szurek wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Później Szczecin, ponownie Zgorzelec, Wałbrzych i Przemyśl – to pięć moich ostatnich klubów, w których płacono w terminie. W Wałbrzychu jeszcze doznałem kontuzji i klub zachował się wobec mnie naprawdę w porządku – ale w moim przekonaniu właśnie tak, jak każdy powinien.
Wydaje się, że teraz te patologiczne zachowania zmieniły się ogólnie, bo tak słychać także w środowisku. Choć problemy z wypłacalnością nadal sporadycznie występują, ale chyba nie w takim stopniu i z takich powodów jak jeszcze kilka lat temu. Kiedyś jeszcze mało kto o tym głośno mówił, bo pakował się w jeszcze większe problemy.
A jakie doświadczenia miałeś z trenerami? Któremu najwięcej zawdzięczasz?
Myślę, że Krzysztofowi Szablowskiemu. Jestem mu wdzięczny. To bardzo dobry trener. W Kutnie wiele razem przeszliśmy. Pamiętam, że jak dużo ode mnie wymagał i kazał mi ciężko trenować, to miałem w sobie negatywne uczucia, ale on, Arkadiusz Miłoszewski, Przemysław Szurek i Jarosław Krysiewicz to osoby, którym zawdzięczam najwięcej, choć ostatni jest dla mnie bardziej jak koszykarski ojciec, a nie jak trener. Tak naprawdę dzięki niemu zacząłem zarabiać w koszykówce sensowne pieniądze, bo stawiał na mnie, choć byłem świadomy, że nie nadawałem się wtedy nawet na zmiennika, a on w Kutnie wystawiał mnie w pierwszej piątce.
Chwilę trenowałem u Miodraga Rajkovicia, ale byłem zbyt młody, by to docenić. Bardzo podobał mi się warsztat trenera Marcina Klozińskiego, który robił coś, czego chyba nie robił żaden ze szkoleniowców. Sprawdzał na bieżąco kto jest w formie i pod niego robił zagrywki.
Z trenerami miałem raczej dobre doświadczenia, natomiast z osobami zarządzającymi klubami już niekoniecznie.