David Torrescusa: Napędza mnie pasja
– Jedną z moich ambicji jest przyciągnięcie fanów do hali na mecze. Jak mam to zrobić, nie znając miasta i nie będąc jego częścią? Uważam, że w ten sposób mogę okazać szacunek warszawiakom i kibicom – mówi trener KKS Polonii Warszawa David Torrescusa.
Pochodzi pan z Katalonii, z L’Hospitalet de Llobregat. Barcelona była więc pana pierwszą miłością?
David Torrescusa: Oczywiście, lubię ten klub. Tym bardziej że gra w niej teraz dwóch Polaków, mamy więc sporo wspólnego (śmiech). Lubię koszykarską Barcelonę, ale nie jestem jej fanem – ani Barcy, ani żadnego klubu. Jestem profesjonalistą i nie chcę zamykać sobie żadnych drzwi.
Barcelonę objął Joan Pennaroya. To on ma odzyskać dla Barcy mistrzostwo Hiszpanii. Uda mu się?
To świetny trener z mocnym charakterem i wyjątkową energią. Dodatkowo jest Katalończykiem i doskonale zna miasto, jego specyficzną atmosferę. Presja na wynik jest ogromna. Ludzie wokół Barcelony lubią dramatyzować – przegrasz jeden mecz i dla nich to koniec sezonu, a ciebie wzywają do dymisji. A kiedy wygrasz – wzruszają ramionami, bo wygrana ma być normą. To niełatwe miejsce pracy.
Czy ma pan jakiegoś idola w zawodzie trenera? Kogoś, na kim szczególnie się wzoruje w pracy?
Nie wskazałbym jednego nazwiska. Staram się raczej brać drobne „tipy” od wielu szkoleniowców. Pierwszym, który przychodzi mi na myśl, jest Xavi Pascual, z którym spotkałem się w Barcelonie. Miałem też okazję kilka razy rozmawiać z Jaume Ponsarnau, trenerem drużyny z Bilbao. Bardzo mi zaimponował. Powiedział wprost, że jeśli chodzi o warsztat nie ma nic do ukrycia i mogę pytać o wszystko. Ale cenię też klasyków zawodu – Żeljko Obradovicia czy Sarunasa Jasikeviciusa.
Litwin to trener, który jest zwykle tym „złym policjantem”.
Ma bardzo silny charakter, mnóstwo pasji. Ale ja nie analizuję jedynie jego mowy ciała. Raczej zauważam to, jak ustawia zespół, jakie stosuje zagrywki, jaki model w obronie. Pod tym kątem jest jednym z najlepszych w Europie.
O panu z kolei usłyszeliśmy, że wprowadził pan do zespołu mnóstwo pozytywnej energii, uśmiechu.
Taki już jestem! Gdyby ktoś poprosił mnie, aby określił się jednym słowem, byłaby to pasja. Do koszykówki, do życia, do odpoczynku. W wolnym czasie uwielbiam na przykład słuchać muzyki, chodzić na koncerty. Na pewno w Warszawie się na jakieś wybiorę.
Tak samo jest w pracy trenera. Oczywiście – pracujemy ciężko nad zagrywkami, systemami w obronie i w ataku, nad detalami. Ale jeśli nie będziemy robić tego z pasją, to straci cały swój sens. Przegramy. To nie wypali.
Ale pasja to nie wszystko. W koszykówce chodzi o wiedzę, umiejętności i boiskową inteligencję. Mam nadzieję, że za trzy miesiące będziecie mogli powiedzieć – ok, David ma mnóstwo pasji, ale przede wszystkim jest świetnym trenerem.
Słyszeliśmy, że był pan świetnie przygotowany do pierwszej rozmowy z Polonią. Oglądał pan jej mecze, znał zawodników, ale także rywali. A to pozytywnie zaskoczyło wszystkich wokół w zespole.
Każda tego typu rozmowa zawsze jest szansą. I może przynieść ciekawe rezultaty. Dlatego warto być dobrze przygotowanym i pozytywnie nastawionym. Jeśli spotykam się na wywiad z dziennikarzem, to dlatego, że tego chcę. Jeśli nie mam na to przestrzeni – odpuszczam. Ale głupotą byłoby umówić się na rozmowę, a potem być źle przygotowanym, nie odzywać się czy wzruszać ramionami. Jeśli już coś robię, to staram się być profesjonalny, zaznajomiony z tematem i mieć przygotowane konkretne rozwiązania.
Jaka była pańska pierwsza reakcja na telefon z Polski?
Tomka [Jaremkiewicza, dyrektora Polonii – red.] znałem dzięki Mateuszowi [Jodłowskiemu – agentowi, który reprezentuje w Polsce trenera Torrescusę – red.]. Był ze mną w stu procentach szczery, mówiąc, że rozmawia z polskimi trenerami, ale chciał mnie poznać, porozmawiać.
Umówiliśmy się, że damy sobie tydzień na przemyślenia. Dlatego miałem czas się przygotować, wynotować to, co widzę dobrego, to co jest złe i to, co mogę zmienić. Tomek na koniec powiedział: w 99 proc. się zgadzamy. Nie jest źle, panie trenerze (śmiech).
Czy rozmawiał pan z Borisem Balibreą zanim podpisał pan kontrakt? To pana znajomy, który pracuje w ekstraklasowym MKS Dąbrowa Górnicza. Konsultowaliście się na temat pracy w Polsce?
Oczywiście, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Zabawny jest fakt, że kontrakt z Polonią podpisałem w dniu moich urodzin – będąc w domu z rodziną i przyjaciółmi, także z Borisem i jego rodziną. W zeszłym roku odwiedziłem go w Polsce dwa-trzy razy, byłem też w Gdańsku i Krakowie.
A zapoznał się pan już z Warszawą?
Oczywiście – poznaję nie tylko klub, drużynę, ale także miasto. Jedną z moich ambicji jest przyciągnięcie fanów do hali na mecze. Jak mam to zrobić, nie znając miasta i nie będąc jego częścią? Uważam, że w ten sposób mogę okazać szacunek warszawiakom i kibicom Polonii.
Warszawa to nie Barcelona…
… ale jest równie piękna!
Zwłaszcza jesienią, ale bywa dużo chłodniejsza niż Katalonia.
Pamiętaj, że ostatnie lata pracowałem w Skandynawii, więc dla mnie to i tak postęp! (śmiech).
Praca w Szwecji i Norwegii musiała być trudnym doświadczeniem zawodowym, ale i prywatnym.
Starałem się podejść do tego optymistycznie, jak do kolejnego cennego doświadczenia. Polecam każdemu odwiedzić Tromso. To wyjątkowe miejsce, zwłaszcza zimą i przy minus 25 stopniach. Góry, zwierzęta, noc polarna… Przez okno w salonie widziałem, jak niebo staje się zielone czy różowe.
Najtrudniejszy był jednak kontakt z Norwegami. Jestem otwarty, lubię rozmawiać, spotykać się, wyjść na obiad. Tam było to niemal niemożliwe. Nie tylko przez pogodę czy brak restauracji. Norwegowie byli po prostu dużo bardziej skryci, zamknięci.
Wróćmy do koszykówki. Jak dużo meczów w tygodniu pan ogląda?
Co najmniej dziesięć. Minimum to mecze najbliższego rywala mojej drużyny. Staram się też zobaczyć kolejnego przeciwnika. Do tego dochodzi co najmniej jeden mecz kolejki, np. teraz obejrzałem mecz Astorii z Sokołem Łańcut [mecz drugiej kolejki, Sokół wygrał 86:58 – red.]. Świetny!
Wystartowała też Euroliga. Na pewno zobaczę mecze hiszpańskich drużyn. A poza nimi? Postaram się obejrzeć Fenerbahce pod wodzą Sarunasa Jasikeviciusa. Może coś podpatrzę.
Jeśli Polonia miałaby grać jak jeden z zespołów Euroligi, to który?
Uff, trudne pytanie, do Euroligi jeszcze trochę nam brakuje (śmiech). Ale postawiłbym na Fenerbahce. Ze względu na to, jak ten zespół gra w ataku. Ja też grę ofensywną moich zespołów staram się opierać na talencie koszykarzy. Lubię, kiedy atak jest żywy. Oczywiście – chcę, by zespół trzymał się pewnych schematów, zasad, ale też chcę czerpać z możliwości zawodników, nie chcę ich ograniczać. Jestem otwarty na to, co mi pokażą. Jeśli ich wybory okażą się dobre dla drużyny, będziemy z nich korzystać.
Jak w ogóle zaczęła się pańska przygoda z koszykówką?
Pochodzę z L’Hospitalet, to małe, ale bardzo koszykarskie miasto niedaleko Barcelony. Pasją do koszykówki zaraził mnie mój starszy brat, za co mu dziękuję – gdybym tego nie dodał, pewnie byłby zły (śmiech).
Oczywiście na początku sam chciałem grać, ale jestem „shorty”, więc na karierę nie było szans. Od początku czułem jednak, że mam dryg do pracy z młodzieżą. Pomagałem trenerom, także mojemu bratu, który pracował z dziećmi.
Po roku wspólnej pracy mój brat dostał ofertę z akademii Barcelony. Ja dołączyłem do Barcelony rok później, przyjmując propozycję z żeńskiej drużyny. Po trzech latach odszedłem, by pracować w seniorskiej koszykówce mężczyzn. Byłem asystentem Borisa na trzecim poziomie rozgrywek. To był pierwszy raz, gdy – mogę tak powiedzieć – pracowałem profesjonalnie jako trener. Mieliśmy dwadzieścia kilka lat, wyjechaliśmy z rodzinnego domu, wszystko było dla nas nowe.
Porozmawiajmy o doświadczeniach z Barceloną.
Jeśli chodzi o dorosłą drużynę, grającą w ACB, nie mieliśmy większego kontaktu. Pomagałem za to szukać zdolnych juniorów w całej Europie, sieć skautingowa tego klubu jest imponująca. Co innego jeśli chodzi o żeński zespół – to mój drugi dom, znamy się doskonale, cały czas jesteśmy w kontakcie.
Jak doświadczenie pracy z drużyną kobiet wpłynęło na pana? To z pewnością duża lekcja empatii.
Empatii, cierpliwości, szacunku do drugiego człowieka, kultury słowa. Na pewno praca z koszykarkami pozwoliła mi zrozumieć i nauczyć się więcej. Poszerzyły moje horyzonty – jako trenera i jako człowieka.
Najważniejsza lekcja, jaką wyciągnąłem z tamtych czasów brzmi: nie odkładaj problemu na potem. Jeśli widzisz, że coś się dzieje, przegadaj to od razu. Bo za dwa-trzy dni problem urośnie do dużo większych rozmiarów i trudno będzie nad tym zapanować.
Wiesz, jacy są faceci. Czasem mają kłopot z emocjami. Machają na problemy ręką, nie chcą ich przegadywać. Ale dziś już wiem, że jeśli widzę gracza, który jest zdołowany, coś złego dzieje się w jego życiu, to podchodzę i dopytuję. Może nie odpowie mi od razu, ale na pewno pomyśli sobie: trener się mną interesuje, może jednak warto się otworzyć. I taki zawodnik za kilka dni wróci i porozmawiamy.
Nie odkładam już takich rzeczy na potem. Trzeba schować ego do kiszeni i być ze sobą szczerym.
Porozmawiajmy o Polonii. Kto będzie liderem drużyny w tym sezonie?
To, co szczególnie mnie cieszy, to fakt, iż mamy kilka typów liderów. Na przykład w szatni dominują doświadczeni gracze, jak Patryk Pełka czy Damian Cechnak. To świetni ludzie z dobrymi sercami, którzy biorą pod skrzydła młodzież.
Wszyscy wiedzą też, że liderem na boisku jest Adrian [Kordalski, nowy rozgrywający Polonii – red.]. Gracz o wysokim koszykarskim IQ, uwielbiający rywalizację. Drużyna zaakceptowała jego przywództwo na parkiecie, ale i on zaakceptował, że w szatni są inne mocne charaktery i on nie musi dominować.
Wśród młodych graczy takim liderem – ze względu na największe doświadczenie, m.in. w kadrze do lat 20 – będzie pewnie Jakub Osiński. On musi wpływać na swoich rówieśników i młodszych graczy, aby byli profesjonalni, równali do najlepszych.
A Przemysław Kuźkow?
On jest liderem, który dostarcza drużynie największej energii. W lecie rozmawialiśmy z nim i chcemy, aby zrobił duży krok w swojej karierze. I nie chodzi o to, czy będzie więcej trafiał do kosza – jest strzelcem, więc oddawanie rzutów jest jego pracą. Ale chcemy, aby był bardziej „bad guy”, mimo swojego naturalnego, pozytywnego nastawienia do świata. To cenne, tego też nie chcemy stracić.
Długie tygodnie trenowania, chyba z wytęsknieniem wyglądał pan już ligowej rywalizacji?
Tak, ale… wciąż musimy sporo ćwiczyć (śmiech). Przez pierwsze kilka tygodni nie trenowaliśmy niemal w ogóle pięciu na pięciu, ale jeden na jednego, dwóch na dwóch, trzech na trzech. Budowaliśmy. Nie szukam wymówek, ale jest jeszcze sporo do zrobienia. Jesteśmy jednak na dobrej drodze.
To jaki jest cel Polonii na ten sezon?
Dobre pytanie. Szczerze? Przede wszystkim chciałbym, żebyśmy byli rozpoznawalni z tego, co robimy. Że jesteśmy pełni pasji, że walczymy, że mamy dobre struktury w obronie i ataku, dzielimy się piłką, podejmujemy dobre decyzje i jesteśmy „fun to watch”. I że ludzie nas lubią i cenią. To na początek.
Ale myślę, że play-off są realnym celem. One będą konsekwencją naszej dobrze wykonanej pracy.
KKS Polonia Warszawa, Materiały prasowe