Autobiografia Kevina Garnetta – premiera już dziś!
W miniony weekend do Galerii Sław włączony został m. in. Kevin Garnett – nie tylko jeden z najlepszych koszykarzy NBA XXI wieku, ale też jedna z jej zdecydowanie najbardziej wyrazistych osobowości. Członkostwo w Hall of Fame to już ostatni, krańcowy etap zawodniczej kariery – teraz można już tylko podsumowywać. To właśnie uczynił Garnett w swojej biografii „Kevin Garnett. Od A do Z. Bez cenzury o życiu, koszykówce i wszystkim pomiędzy”. Tytuł długi, ale jakże sugestywny i wyczerpujący.
Wydana nakładem SQN autobiografia Kevina Garnetta ma swoją polską premierę dziś, to jest 19 maja. Jeśli już przygotowaliście wolne miejsce na swoich półkach, książkę możecie zamówić na: idz.do/garnett-zkrainy
Znalazłbyś jakąś robotę – mówi Mama. – I zacząłbyś zarabiać pieniądze”. Miałem już pracę – kosiłem
trawę – i tak zarobiłem na swoją deskorolkę. Pracowałem też na grillu w Burger Kingu. I pakowałem
zakupy w supermarkecie. Ale Mama chciała, żebym znalazł lepiej płatną pracę, a z Mamą nie ma
dyskusji. „Oczywiście. Poszukam czegoś innego”Zatrudniłem się na zmywaku w lokalnym barze, nazwanym po serialu telewizyjnym Cheers –
Zdrówko!. (Tak przy okazji – nigdy nie oglądałem Zdrówka, ale uwielbiałem McGyvera).„Synu – mówił menedżer Cheers, – będziemy ci płacić trzy dolary za godzinę. Pracujesz od szóstej po
południu do drugiej w nocy. Zgadzasz się albo spadaj”.Zgodziłem się. I pojawiłem się w kuchni, w której panowało totalne piekło. Pracowali tam głównie
Meksykanie, ale byli też czarni. Jeden z ziomali był bez koszulki. Wytatuowany, widać, że dopiero co
wyszedł z pierdla, z szyi zwisały mu trzy złote łańcuchy. Jedną ręką gotował, a drugą jarał szluga.
Zapach krojonej cebuli był tak ostry, że z oczu ciekły mi łzy. Podrzucanie naleśnikami, podsmażanie
bekonu, strzelający tłuszcz, gotująca się woda, parząca się kawa, skwierczące steki, jeden koleś chwali
się panną, którą wyrwał, inny handluje trawką. Tak wiele różnych głosów, tak wiele ruchu. Ale nie ma
czasu na to, żeby się zastanowić, żeby zwolnić, więc w środku tego szaleństwa muszę odnaleźć swój
rytm, muszę pozmywać te naczynia, jakoś odnaleźć swoje miejsce w systemie, bo uwierzcie mi – tam
jest jakiś system i wystarczy, że jedna jego część się posypie, to wszystko się zawali. Muszę się jakoś w
to wpasować, wejść w ten matrix, z którym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia, matrix który się
ciągle zmienia, bo właśnie o dziesiątej wieczorem do baru wpadła grupka dziesięciorga gości, którzy
zamawiają wszystko, co jest w menu. Muszę więc się rozdwoić, zmyć te garnki, błyskawicznie je
wytrzeć, patrząc, jak moi ziomale i Meksykanie radzą sobie z grą – facet obsługujący grilla, facet przy
kuchence, facet przy desce do krojenia, koleś, który przyprawia mięso, gość od warzyw, który kroi
marchewkę i kropi wodą pietruszkę. To wszystko trwa i trwa, coraz szybciej i gwałtowniej, kolesie są
coraz zabawniejsi, gadają, bluzgają, przekomarzają się, obrażają, świetnie się bawią, zarówno
największe ponuraki, jak i największe luzaki, jakich znam.Na koniec dnia jestem zmęczony jak skurwysyn i dostaję brązową papierową torbę z 24
jednodolarówkami. Jak będę się szybko uczył, to może kiedyś zostanę pomocnikiem kelnera albo
nawet kelnerem. Nauczę się tego, jak sobie radzić z ludźmi i pozostanie to ze mną do końca życia.
Tylko ta brązowa papierowa torba będzie z czasem coraz grubsza.