Artur Lewandowski. Moje pół roku w Wiśle, czyli jak powstały Niedźwiadki
– Wydałem sam ponad 2,5 miliona złotych, a walczyliśmy o to, aby się utrzymać. Zadzwoniłem nawet do kilku właścicieli klubów grających na najwyższym poziomie. Wyszło na to, że sam wydawałem więcej niż ktoś, kto zdobywa medale. Teraz mam odwrotną sytuację. Nie da się tego porównać – przyznaje Artur Lewandowski, który do niedawna był głównym sponsorem, prezesem i właścicielem klubu z Przemyśla, którego licencja na grę w I lidze została przeniesiona do Sopotu.
Pamela Wrona: Nasz ostatni wywiad jest z sierpnia 2023 roku. Od tamtego czasu sporo się zmieniło, zatem proszę opowiedzieć czytelnikom, dlaczego nie ma już pana w przemyskim klubie.
Artur Lewandowski, wspólnik Trefla Sopot: Co się wydarzyło w Przemyślu, to długa historia i nie da się tego opisać w dwóch zdaniach. Dlatego jestem w trakcie pisania książki.
Proszę o szczegóły!
„Moje pół roku w Wiśle, czyli jak powstały Niedźwiadki Przemyśl”. Książka będzie o tym, jak powstały Niedźwiadki i skąd się wzięły, bo – jak tytuł wskazuje – jest w tym epizod z Wisłą Kraków. Opowiem także dlaczego wciąż szukam swojego miejsca w sporcie. Pewnych rzeczy po prostu nie toleruję. W wielu sportowych miejscach dzieje się źle, dlatego zacząłem spisywać swoje odczucia i doświadczenia.
Po rezygnacji zarzucano między innymi, że się panu odwidziało, podważając wcześniejsze deklaracje.
Rozumiem, jak to wygląda. Wycofałem się z organizacji Niedźwiadki Chemart Przemyśl, której byłem prezesem, właścicielem i głównym sponsorem, ponieważ trudno było w ten sposób dalej funkcjonować. W naszym klubie było wszystko dobrze, natomiast źle działo się na zewnątrz. Wolę powstrzymać się od mówienia o szczegółach publicznie, bo są to zbyt poważne sprawy i wciąż czekam na pewne zobowiązania. Chcę zostawić to za sobą.
Sądzę, że należy podkreślić, że finansowanie klubu opierało się niemal w całości na pana prywatnych środkach.
Stworzyliśmy klub, który zapewniał zawodnikom dosłownie wszystko. Od butów, odżywki, po materace do spania w autokarze. Starałem się dbać o każdy szczegół. Trener Daniel Puchalski rozumiał naszą sytuację, bo byliśmy w niej razem. Już po awansie miałem świadomość, że w dalszym ciągu nie będziemy mogli liczyć na żadne wsparcie i będziemy musieli opierać się tylko na moich prywatnych środkach. Mieliśmy kilku małych sponsorów, którym dziękuję za okazaną pomoc i chęć współpracy. Były to jednak kwoty, które nie zmieniały naszej sytuacji i tylko utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że po prostu nie mamy z kim robić tej koszykówki.
Będąc częścią organizacji z Sopotu, jeszcze bardziej zdałem sobie sprawę, że nie była to codzienna sytuacja. Uświadomiłem to sobie, gdy przekonałem się, za ile udało nam się stworzyć drużynę w Sopocie, a ile przeznaczałem pieniędzy na drużynę w Przemyślu. W Przemyślu musieliśmy przepłacić każdego gracza, żeby tylko do nas przyszedł i niekiedy robiłem coś wbrew sobie.
W pewnym momencie zrozumiałem, że finansowanie klubu w skali całego roku wynosi więcej niż 200 tysięcy złotych miesięcznie. Wydałem sam ponad 2,5 miliona złotych, a walczyliśmy o to, aby się utrzymać. Zadzwoniłem nawet do kilku właścicieli klubów grających na najwyższym poziomie. Zapytałem, jakie mają budżety na zawodników, jaki to procent klubu. Wyszło na to, że sam wydawałem więcej niż ktoś, kto zdobywa medale. Teraz mam odwrotną sytuację. Nie da się tego porównać.
To jak trafił pan do Sopotu i na czym opiera się ta współpraca?
Ja dla Sopotu byłem gwiazdką z nieba, a Sopot dla mnie. Dlaczego? Bo od kilku lat starał się o I ligę. Wszyscy najzdolniejsi młodzi zawodnicy opuszczali Sopot, często nie mając szans dostać większych minut w ekstraklasie. Brakowało jednego ogniwa, gdzie mogliby dalej się rozwijać.
Natomiast ja, chciałem przenieść klub i licencję z Przemyśla gdziekolwiek. Rozmawiałem z kilkoma miejscami, otrzymałem propozycję na przykład z Jarosławia, Katowic, mniejszych ośrodków pod Krakowem. W Krakowie nie było zainteresowania. Nie brałem pod uwagę tego, żeby znów sponsorowanie opierało się głównie na moim wkładzie, a podczas kilku rozmów zderzaliśmy się z brakiem dostępności do hal.
Nagle otrzymałem telefon od pana Kazimierza Wierzbickiego. Początkowo zaproponował sprzedaż licencji. Zaczęliśmy rozmawiać o możliwości przeniesienia licencji. Oczarowało mnie w nim to, że zadzwonił do mnie w czwartek, a w piątek już był u mnie w Krakowie. Szybko doszliśmy do porozumienia, choć na początku wydawał się nieufny. Pokazałem mu, jak wygląda obiekt (centrum sportu), który budujemy w Krakowie. Wtedy bardzo się otworzył. Przyznał, że jechał do mnie z obawami, bo słyszał o mnie niepochlebne opinie. Jak zobaczył co robię, a nie to co ktoś mówi, to mój obraz w jego oczach się zmienił. Wszystko, co sobie ustaliliśmy, to już się dzieje.
Jesteśmy teraz wspólnikami. Poczułem duży awans, że mogę być współwłaścicielem mistrza Polski i budować coś wspólnie. Dzięki temu nabrałem wiatru w żagle i poczułem, że jednak warto iść w tym kierunku, a praca, którą wykonałem w ostatnich latach nie poszła na marne. To dla mnie nobilitacja.
Czy wasza relacja ma również charakter biznesowy?
Tak. Oglądałem dwie fabryki Kazimierza i zrobiły na mnie wrażenie. Wiedząc, czym się zajmuje, mam świadomość, jak mogę pomóc w jego biznesie. Jeszcze wspólnie nie zrobiliśmy niczego, co mogłoby wypracować dodatkowe środki na koszykówkę, natomiast nad tym pracujemy. Myślimy między innymi nad nową grą, która być może przyniesie zyski, które trafią na koszykówkę. Praca z takim potentatem może przynieść tylko korzyści i jest dla mnie motywacją.
Jaki jest cel pierwszoligowego projektu?
Ten projekt ma służyć najzdolniejszym, młodym graczom, którzy mogliby nadal ogrywać się w I lidze nie odchodząc z Sopotu. Chcielibyśmy, aby byli przygotowywani do gry w ekstraklasie, albo i w międzynarodowych rozgrywkach. Marzeniem Kazimierza jest wychowanie zawodnika, który trafiłby do NBA. Moim – granie w Eurolidze. Ja jeszcze tego nie doświadczyłem. Mamy swoje cele, do których będziemy chcieli dążyć. On mógłby już dawno być na emeryturze, a nadal ciężko pracuje. Stał się moim nowym autorytetem, bo ma ogromny etos pracy, choć w mojej ocenie pracuje za dużo, ale to lubi.
Nazwa drużyny wzbudziła niemałe kontrowersje. Niedźwiadki kojarzą się z Przemyślem, a ostatecznie w nazwie pojawiło się „Bears”.
W zasadzie chodziło o to, że system ESOR akceptuje nazwy do 35. znaków. Na pierwszym spotkaniu z przedstawicielami klubu ustaliłem, że Niedźwiadki zachowują swoją nazwę, a na strojach też chciałbym ten motyw. Początkowo przyjęliśmy nazwę „Niedźwiadki Uniwersytet Gdański Trefl Sopot”, ale była za długa. Nie otrzymaliśmy zgody na skrócenie nazwy Uniwersytetu Gdańskiego, w związku z czym, aby był wilk syty i owca cała, „Niedźwiadki” przetłumaczyliśmy na język angielski.
Już jakiś czas temu w kuluarach pojawiły się pogłoski nie tylko o osobistych planach Macieja Lampe, ale i o jego dołączeniu do sztabu szkoleniowego pierwszoligowego Trefla Sopot, gdzie poza pracą indywidualną z młodymi i wysokimi koszykarzami, mógłby nawet zostać zgłoszony do rozgrywek. Zakładam, że to pana pomysł?
Tak, to był mój pomysł. Ale był to przypadek. Maciej już z nami jest i zaliczył pierwsze treningi oraz mecz (rozmawiamy 19 października – przyp. red.). W połowie sierpnia przyjechał do Polski i próbował zorganizować ligę 1na1. O północy, mój znajomy Karol „DJ Chester” Wódkowski zdradził mi, jakie ma plany i zapytał, czy może przekazać mu mój numer. Rozmawialiśmy od północy do szóstej nad ranem. Tak nam się dobrze rozmawiało, że zaprosiłem go na spotkanie. Przyjechał na drugi dzień. „Kliknęło” od razu. Czuliśmy, że chcemy ze sobą współpracować i zaczęliśmy spędzać razem dużo czasu.
Proponowany przez niego termin ligi 1na1 (początek września) był w moim przekonaniu niemożliwy i wybiłem mu to skutecznie z głowy. Pomyślałem, że można go zorganizować w późniejszym terminie, zapraszając wówczas najlepszych graczy, aby wydarzenie było na wysokim poziomie organizacyjnym.
Ponadto, złożyłem mu propozycję, aby wrócił do kraju i zajął się odbudową polskiej koszykówki. Chcieliśmy dać mu angaż w Treflu Sopot, z nadzieją, że może będzie mieć szansę wykorzystać swoje doświadczenie w kontekście dobra dyscypliny. Ten pomysł mu się spodobał, a szczególnie to, że zobowiązałem się sprowadzić do kraju jego trzech synów, by mógł z nimi pracować. Było to dla niego znaczące. Jego najstarszy syn gra w koszykówkę w Stanach Zjednoczonych i on jako ojciec może oglądać jedynie jego filmiki. Ma dobre rokowania, jest utalentowany. Myślę, że to zaważyło na jego decyzji, że zdecydował się wrócić z Hiszpanii.
Brzmi nieprawdopodobnie, ale okazało się możliwe. Mam świadomość, że jest trudnym człowiekiem i wiele osób za nim nie przepada, ale większość z nich dobrze go nie poznało. Ja w nim widziałem siebie. Jesteśmy do siebie podobni, dlatego bardzo szybko się dogadaliśmy.
Jeśli chodzi o grę, czasami pogrywa i mimo wieku widać przepaść w stosunku do innych zawodników i wygląda naprawdę dobrze. Jak tylko by zechciał, mógłby grać w rozgrywkach. Ale jest po operacji biodra i jeszcze jest za wcześnie, musiałby się przygotować. Jeszcze go nie zgłaszamy. Czy się na to zdecyduje, zależy tylko od niego. Nie wywieram na nim żadnej presji. Miałby możliwość zagrać w drugiej lidze, nawet w Przemyślu, albo u nas w Sopocie.
W każdym razie, przychodzi do nas z misją budowy i szkolenia zawodników, na których chcemy postawić, którzy mają szansę zagrać nie tylko w ekstraklasie, ale i na europejskim i światowym poziomie. Jako jeden z asystentów w pierwszoligowym sztabie, będzie przyglądał się wysokim zawodnikom, wyszukiwał talenty i je rozwijał. Ma być magnesem dla młodzieży.
Może i niewiele grał w NBA i mógł osiągnąć więcej, ale ja wiem dlaczego tak się stało. Sądzę, że mając to doświadczenie, jesteśmy w stanie pomóc innym młodym graczom podążać właściwą drogą i odpowiednio się nimi zaopiekować, czego on nie doświadczył.
Jakby umiejscowić drużynę na budżetowej osi czasu, to gdzie byście się znaleźli?
Naszym celem jest granie utalentowaną młodzieżą. Widać, że może się to sprawdzić. Ponadto, 2-3 graczy może być satelitą między pierwszą, a drugą drużyną. Budżet pierwszoligowego zespołu jest jeden z niższych w lidze. Być może jeszcze kogoś pozyskamy.
Ja zostałem zwolniony z finansowania pierwszej drużyny. Cały ciężar finansowania przejął Kazimierz, który organizuje budżet. Znam stawki, za jakie grają zawodnicy i są one dużo mniejsze niż te, którzy otrzymują inni w konkurencyjnych klubach. Wziąłem na siebie sponsorowanie Macieja Lampe i nie brałem pod uwagę ile mnie to wyniesie, a jakie przyniesie nam korzyści. Gdyby ktoś wiedział, jak go to obciąży, to nikt o zdrowych zmysłach by się na to nie pisał. Pomyślałem, że dołożę na to od siebie.
Nie bez powodu kiedyś pan podsumował, że w myśleniu nie ma pan żadnych ograniczeń.
Dokładnie (śmiech).