Straciliśmy ikonę

Straciliśmy ikonę

Wczoraj wieczorem odszedł Kobe Bryant. Wraz z 13-letnią córką i siedmioma innymi osobami zginął w katastrofie helikoptera. Dla najbliższych to niewyobrażalna tragedia. Wielką stratę czuje dziś jednak cały świat sportu.

Kiedy myślę Kobe Bryant, od razu widzę go, jak z przynależną sobie plastycznością ruchu jednym kozłem robi ruch w bok, zanikając z oczu za gąszczem obrońców i ich plątaniną uniesionych w górę rąk. Za moment znad tego gąszczu wyłania się piłka, za chwilę skupiona twarz Mamby – rzut, trafienie, zwycięstwo. Sport jest piękny, a najbardziej kochamy go za wielkie postaci i wielkie momenty. Kobe był wielką postacią, która dostarczyła nam ogromną ilość wielkich momentów. Michael Jordan wychował sobie całe pokolenie fanów koszykówki, teraz pokolenie fanów wychowuje LeBron James, a przez dwadzieścia lat całą generację fanów i koszykarzy kształtował Black Mamba. Nie chcę się silić na patos, ale myślę sobie, że Bryant potrzebuje kilku słów pożegnania.

Lata 90′ w Polsce przyniosły boom na NBA – boom, którego jedną z przyczyn był oczywiście Michael Jordan. Jedną z konsekwencji tego boomu był natomiast fakt, że największa grupa polskich fanów koszykówki to ci, którzy karierę Kobiego śledzili od początku do końca, dorastając wraz z nim. Ja nie miałem takiej okazji – co tu dużo ukrywać, jestem zbyt młody, bym mógł oglądać na żywo śledzić legendarną NBA lat 90′, a koszykówką zainteresowałem się na tyle późno, by nie załapać się na czasy świetności Mamby. Z nim jednak wiąże się w dużej mierze moje wejście do tego świata – miało ono miejsce wtedy, kiedy Lakers i Kobe byli w centrum uwagi, bo w 2012 roku. Wtedy to do Miasta Aniołów przyszedł Dwight Howard, przyszedł Steve Nash i u boku Bryanta mieli oni stworzyć super team. Jak dobrze pamiętamy nie wyszło z tego nic dobrego. Nash był już fizycznie na wyczerpaniu, a Howard ze swoją wątpliwą etyka pracy nie dogadał się z Bryantem i po jednym sezonie został z LAL pogoniony. Od tamtej pory sukcesów w Lakers nie było. Była poważna kontuzja Kobiego, były odpuszczane mecze, tankowanie i w końcu tour pożegnalny, w czasie którego każdy żegnał go tak, jak na to zasłużył.

To na tego Bryanta załapałem się w swoim życiu świadomego kibica NBA. Co ciekawe jednak, a co zauważam z perspektywy czasu, nawet pomimo tego, że nie byłem naocznym świadkiem największych jego sukcesów i najlepszych lat, podświadomie czułem jego aurę zwycięzcy. Nie dlatego, że wiedziałem o jego kilkunastu występach w All-Star, kilkunastu miejscach w All-NBA Team i All-Defensive Team i pięciu tytułach mistrzowskich. Bo przecież o tym wiedziałem. Gdybym jednak nie wiedział i oglądał go na parkiecie bez żadnego kontekstu, wciąż byłbym w stanie to czuć. Począwszy od tego, jak jest traktowany przez kolegów, rywali i kibiców, poprzez jego mowę ciała, która mówiła wszystko o jego bezgranicznej pasji do koszykówki, aż po końcówki meczów. Te przeklęte końcówki, w których tyle przecież pudłował, tyle oddawał rzutów analitycznie złych. Ale widać było w tych końcówkach, że jest sportowcem. Sportowcem w znaczeniu osobowości, która stworzona została do tego, żeby w ramach konwencji jaką są zasady dyscypliny sportowej zrobić absolutnie wszystko co tylko możliwe i zrobić to jak najlepiej. I to prawda, że wiele tych swoich rzutów spudłował, że nie wszystkie z logicznego punktu widzenia powinien był oddawać. Gdyby jednak był kimś innym – nie brał na siebie tego wszystkiego – może i wygrałby jeszcze trochę więcej, kto wie. Na pewno jednak nie wygrałby statusu legendy, który przecież zdobył nie całą tą wyliczanką osiągnięć, tylko tym, jakim był sportowcem. Tym jak dużo potrafił na boisku zrobić i jak bardzo chciał te rzeczy robić jak najlepiej. Nie bez powodu to on jest idolem całego pokolenia kibiców, fanów wychowanych na jego grze. Kiedy patrzy się na ten sport pierwszy raz, świeżym okiem, spojrzeniem pozbawionym uprzedzeń i kontekstów, to co robił Kobe po prostu wyskakiwało z ekranu – nawet w tych dołkach w karierze, w których pod koniec się znajdował.

Miałem kolegę – dziś niestety nie ma go już z nami – który był ogromnym fanem Kobe Bryanta. Nie tylko przyodziewał buty i koszulki sygnowane jego nazwiskiem, ale też naśladował na parkiecie jego ruchy. Wszystkie, nawet te najdrobniejsze – przyjmował podobną pozę nawet przy niepozornym podpieraniu rąk na kolanach. Cholera, nawet z twarzy z czasem zdawał mi się być do niego podobny. Trochę mnie to zawsze bawiło, ale przyznam też, że ogromnie mi imponowało. Nie przypominam sobie sportowca, który miałby fanów tak gorliwie zafascynowanych swoją osobą. Jeszcze trudniej przywołać sylwetkę sportowca, który obok tak wiernych fanów, ma też tak pokaźne grono „antykibiców”. Nie chodzi jednak o „antykibicowanie” w rozumieniu dresiarskich patokibiców, którzy biją się z kibicami wrogiego klubu. Kobe irytował przesadnym braniem gry na siebie. Irytował bezkompromisowym, często trudnym charakterem. W końcu irytował też po prostu kibiców przeciwnych drużyn, które ogrywał w sobie przynależny sposób. Mnie też trochę irytował. Ale zza tej irytacji zawsze wychylał się pełen podziw. Bo to był jeden z tych atletów, o których dobrze wiedzieliśmy, że nikt inny nie mógłby wejść na jego poziom. Nie ze względu na ponadprzeciętne warunki fizyczne czy talent – które przecież też miał. Kobe Bryant był na poziomie nieosiągalnym ze względu na bariery psychiczne, które wszyscy mamy, a których on zdawał się nie mieć. I nawet oglądając pierwszy mecz koszykówki w życiu – nie znając do końca zasad, kontekstu, historii – dało się popatrzeć na tego gościa i pomyśleć, że ma w sobie coś wyjątkowego. Nawet wtedy, kiedy nie był już w szczycie formy. To coś po prostu od niego emanowało.

źródło:YouTube/NBA